Parę tygodni temu zapisałam się na kurs rysunku i malarstwa. Po raz pierwszy w życiu malowałam na płótnie, rysowałam na dużych formatach, używałam farb akrylowych. Bycie początkującym twórcą – takim naprawdę początkującym – jest niezwykle ekscytujące. Cudownie jest stworzyć coś, co jeszcze miesiąc temu wydawało się zupełnie poza naszymi możliwościami. Dokładnie tak samo czułam się, kiedy kilka lat temu usiadłam do swojej pierwszej w życiu powieści. Odkrywanie swojej kreatywności wywołuje szczególny rodzaj twórczego haju, który trudno porównać z czymkolwiek innym. Ale jest też ogromnym wyzwaniem.
Być początkującym to znaczy nie umieć. Próbować – z różnymi skutkami. To stawać przed wątpliwościami, czy w ogóle się do tego nadajemy. To okres bardzo wyraźnego rozdźwięku pomiędzy tym, co jest w naszej wyobraźni, a tym, co powstaje na papierze. To okres, kiedy nasze ego często dostaje po głowie, bo musimy mierzyć się z własną niedoskonałością. A ja mam skłonności do perfekcjonizmu i moja niedoskonałość bardzo mnie uwiera. Z automatu reaguję na nią miażdżącą autokrytyką. Pamiętam, jak czytałam swoje pierwsze teksty i mentalnie się poszturchiwałam za każde źle napisane zdanie i koślawy paragraf. Boże, jakie to pretensjonalne. Boże, jakie fatalne. Teraz, kiedy rysuję, mam dokładnie tę samą tendencję. Porównuję siebie – osobę, która od piętnastu lat nic nie narysowała – do artystów, którzy mają za sobą lata ćwiczeń.
Myślę, że ta surowa krytyka wynika ze schematu myślowego, który wszędzie nas otacza. To schemat, w którym jedyną rzeczą usprawiedliwiającą uprawianie sztuki jest bycie mistrzem. Albo wymiatasz w danej dziedzinie (i wtedy jesteś prawdziwym artystą), albo nie dorastasz do poziomu mistrzowskiego i jesteś pretensjonalnym impostorem. Tymczasem mistrzostwo nie jest codziennością artysty czy jakiejkolwiek twórczej jednostki. Codziennością twórczej jednostki jest pisanie szajsu, godziny ćwiczeń, próbowanie rzeczy. Codziennością twórczej jednostki jest pokorne oddawanie się pracy, która czasami przynosi genialny efekt, a czasami mocno taki se.
O ile zewnętrzni krytycy mogą tego nie rozumieć, bo oni oceniają tylko skończone dzieło, my powinniśmy być dla samych siebie bardziej wyrozumiali. Bycie twórcą – zwłaszcza początkującym – wymaga wielkiej odwagi i pokory. To cenne i rzadkie cechy – powinniśmy je w sobie wspierać.
Kiedy zaczynamy tworzyć, rozpoczynamy długą i trudną podróż, która prawdopodobnie będzie trwać do końca życia, bo do końca życia się czegoś uczymy. W tej podróży potrzebujemy nie poszturchiwania, ale wsparcia – chociażby od samych siebie. Niektórzy uważają, że wysokie wymagania na początku przygotują nas na brutalną ocenę zewnętrznego świata. Ale kiedy traktujemy się z okrucieństwem, nie stajemy się ani mocniejsi, ani bardziej otwarci na konstruktywną krytykę – stajemy się nieszczęśliwi i chcemy rzucić wszystko w cholerę. Jasne, powinniśmy zawsze być gotowi na naukę, powinniśmy dążyć do postępów. Ale te postępy i ta gotowość nie pojawią się, jeśli będziemy cały czas katować siebie wymówkami i wyśrubowanymi standardami. Pojawią się, wtedy, kiedy damy sobie prawo do tego, żeby tworzyć, popełniać błędy i cały czas próbować na nowo.
Dlatego właśnie uważam, że powinniśmy być dla siebie łagodnymi krytykami. Bycie początkującym artystą jest trudne. Warto się docenić za podjęcie tego trudu.