W ostatnich dwóch postach (tu i tu) pisałam o przekonaniach dotyczących wydawania, nazywania się pisarzem i autopromocji. Dzisiaj chciałam rozprawić się z ostatnim mitem. Mitem z którym stykam się CAŁY CZAS i z którym w pewnym momencie aż nie chce mi się dyskutować. A jest to:
Mit numer 9. Pisania nie można się nauczyć
Żeby pisać trzeba mieć Talent i sam Talent wystarczy. Albo umiesz pisać, albo nie. Nauka pisania jest bez sensu. Gdybym ktoś mi płacić za każdym razem, kiedy widzę taki tekst, byłabym milionerką. Po części już zahaczyłam o ten temat przy okazji długiego, nerdowskiego posta, w którym piszę o tym, czym jest talent pisarski i do jakiego stopnia przydaje się przy tworzeniu literatury. Dla tych, których nie chce się czytać: sam talent (czymkolwiek jest), nie wystarczy i że ludzie muszą uczyć się swojego rzemiosła, a potem doprowadzić je do perfekcji poprzez żmudne ćwiczenia. Pisanie nie jest tuż żadnym wyjątkiem.
Zacznijmy jednak od tego, że ani podręczniki, ani kursy pisania nie są jakimś nowomodnym wymysłem. Spisywanie różnego rodzaju pisarskich zasad i wymyślanie teorii na temat literatury sięga czasów starożytności – wiele z tego, co uczy się na kursach kreatywnego pisania ma swój początek chociażby w “Poetyce” Arystotelesa. Na uniwersytetach przez stulecia nauka poezji oprócz czytania wierszy obejmowała też ich pisanie. Podręczniki pisania bardzo podobne do tego, co teraz można znaleźć na rynku, publikowano w Stanach Zjednoczonych od końca XIX wieku i wtedy też wprowadzono na amerykańskich uczelniach kursy tzw. pisania kreatywnego (w odróżnieniu od różnych kursów pisania akademickiego czy użytkowego). Absolwentami tego typu kursów są takie tuzy literatury amerykańskiej jak Raymond Carver, Flannery O’Connor czy Ann Patchett.
Oczywiście, sporo jest też uznanych pisarzy, którzy są samoukami, ale nawet w tym przypadku trudno powiedzieć, że ci ludzie nigdy nie uczyli się swojego fachu. Większość cenionych autorów to osoby oczytane, które wiele czasu poświęciły na studiowaniu książek i ćwiczeniu pisania. Często są to ludzie wykształceni, znający teorię literatury lub członkowie różnych kół literackich.
No i jest jeszcze jedno ważne ogniwo, o którym często się zapomina – redaktor. Wbrew obiegowej opinii nie poprawia on przecinków w tekście, ale pracuje z autorem nad ostatecznym kształtem książki, wskazuje mu błędy i przez to uczy dobrego pisania. Uważa się, że Max Perkins, redaktor Hemingwaya, Fitzgeralda czy Wolfe’a miał ogromny wpływ na dzieła i styl tych twórców. I nic dziwnego. Nic nie uczy pisania tak jak skonfrontowanie swojego tekstu z gruntowną, profesjonalną redakcją. Stąd też widać bardzo wyraźne różnice w poziomie pomiędzy pierwszymi a kolejnymi książkami poczytnych autorów. Ludzie się po prostu uczą, jak pisać lepiej.
Problem polega na tym, że jeżeli ktoś wierzy, że pisania nie można się nauczyć, to… nie uczy się pisania. Pozostaje na poziomie swojej intuicyjnej wiedzy i nie idzie dalej. To tak, jakby malarz przypadkowo odkrył jedną technikę posługiwania się pędzlem i używał jej w kółko. Albo muzyk nauczył się tylko czterech akordów i na tym poprzestał. Moim zdaniem stąd biorą się pisarze, którzy bez ustanku się powtarzają. Najlepszym przykładem tego są autorzy i autorki debiutanckich hitów wydawniczych. E.L James ciągle pisze tę samą książkę, którą sprzedaje pod różnymi tytułami. Tak samo Stephanie Mayer. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że się uczą. Nie poszerzają swojego warsztatu literackiego. Prawdopodobnie nie czytają analitycznie dobrej literatury. Tworzą kolejne kopie swoich kasowych hitów. Po drugiej stronie mamy pisarzy cały czas doskonalących swój warsztat, którzy z książki na książkę są coraz lepsi.
Jest jednak przypadek gorszy niż autorki hitów, które nigdy nie wychodzą poza pewien poziom. To ludzie, którzy nigdy nie wydają swoich książek. Istnieje całkiem sporo osób, które mają ciekawe pomysły i intrygujące historie do opowiedzenia, ale totalnie nie mają narzędzi, żeby je opisać. Słyszą jednak zewsząd, że pisania nie można się nauczyć, więc przelewają swoje opowieści na papier tak, jak umieją. A potem wysyłają je do wydawnictw i spotykają się z nieuniknionym milczeniem. W rezultacie totalnie się załamują, stwierdzając, że nie umieją pisać i nigdy nie będą umieli – bo pisania nie można się przecież nauczyć. W co drugiej takiej wysyłanej do wydawnictwa książce pojawiają się te same błędy – brak opisów, nienaturalne dialogi i nadużywanie „powiedział”, „powiedziała”, zbytnia ekspozycja w narracji, mieszanie punktów widzenia, brak punktów zwrotnych w scenie. Poprawne zastosowanie tych narzędzi nie wynika z jakichś magicznych, wrodzone umiejętności. To jest techniczna wiedza. Kiedy powie się ludziom, na czym polega narracyjny punkt widzenia i pokaże, jak nie mieszać tych punktów widzenia w tekście, to przestaną to robić. Wiem, bo sprawdziłam. Zrozumienie, na czym polega punkt zwrotny w scenie, nie wymaga jakiegoś kosmicznego talentu. Wymaga kogoś, kto nam wyjaśni ten koncept i pokaże, jak go zastosować w tekście. A potem wymaga godzin praktyki, żeby wyćwiczyć pisanie scen z dobrze zarysowanymi punktami zwrotnymi.
Jeśli chcemy być naprawdę dobrzy w pisaniu, musimy mieć w sobie otwartość na feedback i gotowość do nauki – jakkolwiek by ona wyglądała. Inaczej przez całe życie będziemy kręcić się w kółko, nie poszerzając swoich umiejętności i biadoląc, że nigdy nie będziemy pisarzami.