Jakiś czas temu prowadziłam w małej grupie warsztaty kreatywności i pytałam uczestników, co przeszkadza im w pisaniu. Dwie osoby dały tę samą odpowiedź: „Nie piszę, bo boję się, że nie stworzę nic wartościowego”. Długo siedziało mi to w głowie. Co mówi o nas takie stwierdzenie? I co to znaczy stworzyć coś wartościowego?
„Coś wartościowego” czyli?
Dla wielu „stworzyć coś wartościowego” to napisać Wielkie Dzieło. Dostać potwierdzenie, że umiemy i że fajnie. Dla innych „coś wartościowego” to coś przydatnego dla innych. Poradnik, który zmieni czyjeś życie. Powieść, która Wskaże Ludziom Drogę. Wreszcie to niektórych „wartościowe” jest to, co ma dosłowną „wartość” w złotych polskich. Piszę bestseller i na konto wjeżdża hajs. Rzadko myślimy, że wartościowe jest to, co ma wartość dla nas i tylko dla nas. Bo, na przykład, sprawia nam przyjemność.
Czy moja przyjemność jest bezwartościowa?
To problem, o który co chwila się potykam. Mam takie okresy, kiedy bardzo mało piszę kreatywnie, bo wydaje mi się to nieistotne. Takie tam pierdy przecież. Obiad lepiej ugotować. Popracować i pieniądz zarobić. Ale kiedy przyjmuję, że moje pisanie jest nieważne, bo służy tylko mnie, to przyjmuję też dużo większe założenie – że ja jestem nieważna.
Pierwsza powieść, którą kiedykolwiek napisałam, nie ma wartości dla nikogo poza mną. Nie jest Wielkim Dziełem, bo kiedy ją zaczynałam, nie wiedziałam do końca, co robię. Prawie nikt jej nie czytał, więc i nikt nie skorzystał na jej wątpliwych walorach literackich. I z oczywistych względów nie przyniosła mi żadnych pieniędzy. Użyteczność społeczna tamtej twórczości jest żadna, więc strach, że napiszę coś bezwartościowego okazał się – pod pewnym względami – w 100% uzasadniony. Ale dla mnie każda godzina spędzona nad tą powieścią była wartościowa. Po pierwsze pisanie jej było dla mnie cudownym doświadczeniem. Po drugie pomogło mi przepracować i przejść przez trudny okres życia. Po trzecie zyskałam praktyczną wiedzę, jak pisać, która przełożyła się na wszystkie późniejsze teksty – fiction i non-fiction.
Mały Hitlerek wkracza do akcji
Pytanie o wartość twórczości wróciło do mnie ostatnio, kiedy w pięknym wieku 31 lat postanowiłam napisać swoje pierwsze w życiu fan-fiction. W tzw. Branży wartość literatury fanowskiej jest zerowa. Toteż gdy tylko ta nieprzystojna myśl wpadła mi do głowy, przykładnie się zbeształam w myślach – po co takie coś pisać? Coś, czego nie da się wysłać, opublikować? Co robię dla siebie i czego raczej nikomu nie pokażę? I wtedy zadałam sobie pytanie: Kto właściwie mnie tu beszta? Do kogo ten głos należy?
W moim przypadku ten głos to jeden z najbardziej destrukcyjnych aspektów mojej osobowości, który na swój użytek nazywam Małym Hitlerkiem. Hitlerek zawsze pilnuje, żebym była produktywna i przydatna społeczeństwu. I żeby było szybko. Inaczej Hitlerek dostaje szału i macha rączkami. Dla Hitlerka nie jest ważne, że chcę opowiedzieć sama sobie historię w świecie, który lubię. Hitlerek w dupie ma, co ja bym chciała, bo Hitlerek uważa, że nie jestem ważna. I nie zasługuję na miłe rzeczy. I że ogólnie mam się bardziej starać.
To odkrycie dało mi do myślenia. Zastanawiam się, czy to nie jest tak, że każdy z nas ma Małego Hitlerka albo inną gnidę, która mówi nam, że nie jesteśmy ważni. „Boję się, że nie stworzę nic wartościowego”. Kto w nas to mówi, co tak naprawdę ma na myśli i czy warto tego słuchać? Ja postanowiłam olewać Małego Hitlerka ciepłym strumieniem. Stwierdziłam, że warto robić rzeczy, które uważa za bezwartościowe, chociażby na przekór. Bo wbrew temu, co mówi, jestem ważna.