Skip to content Skip to sidebar Skip to footer

Czy talent do pisania istnieje i czy jest nam potrzebny

To jest wpis, do którego zbieram się od miesięcy. Wracam do niego za każdym razem, kiedy w internecie widzę gównoburzę o kwestię „talentu do pisania”. Ta gównoburza wygląda tak – na Facebooku ktoś (na przykład my) publikuje reklamę kursu pisania. Pod reklamą ZAWSZE odzywa się kilka osób, które jak niepodległości bronią stwierdzenia, że pisania nie można się nauczyć, bo najważniejszy jest talent. Co nie jest w sumie dziwne, bo większość społeczeństwa tak uważa. Niektóre szkoły pisania (!) w opisie rekrutacji na swoje kursy, wymagają „talentu”. A ja nawet nie wiem, co to znaczy. Nie wiem – chociaż przez ostatnie dziesięć lat naprawdę próbowałam się dowiedzieć.

W swojej pracy akademickiej od 2011 roku lat badam zdolności do nauki języków. Poza tym uczę mniej lub bardziej uzdolnione (?) osoby bardzo różnych rzeczy – od gramatyki opisowej języka angielskiego po pisanie kreatywne. Im więcej wiem o talencie, tym więcej mam pytań.

Talent jest znacznie bardziej skomplikowany, niż nam się wydaje. I raczej ma mniejszą rolę, niż mu przypisujemy – przynajmniej w kwestii nauki języka i pisania.

Czym w ogóle jest talent do pisania?

O czym mówimy, kiedy mówimy o talencie? Tu pojawia się pierwszy problem. Czytając różne opinie w internecie, można odnieść wrażenie, że jest to jakaś jedna, określona rzecz, jeden „talent do pisania” – wspólny poetom, dramatopisarzom i autorom powieści kryminalnych. Niektórzy określają go jako szczególną wrażliwość na język czy wyjątkową perspektywę. Ale perspektywę na co? Wrażliwość na jaki aspekt języka?

Kiedy na uczelni zajmowałam się badaniem zdolności językowych, największym problemem było dla mnie zdefiniowanie, o co tak naprawdę pytam – o jaki aspekt języka, o jaki aspekt nauki i o jaką konkretnie zdolność. To była połowa pracy nad moimi eksperymentami.

Bo nawet w tak prostą rzecz jak wypowiedzenie kilku słów angażujemy mnóstwo różnych umiejętności – rozumienie znaczenia słowa, zastosowanie go w zdaniu, zaplanowanie wypowiedzi czy użycie właściwych słów w określonym kontekście (co wymaga na przykład takiej wiedzy, że do swojego nauczyciela nie mówi się „Elo ziom”). Co więcej, są zaburzenia języka, który mogą upośledzać jedną z tych umiejętności, ale niekoniecznie pozostałe. Istnieją problemy, które uniemożliwiają zrozumienie słów, ale nie ich wypowiadanie. Są uszkodzenia mózgu upośledzające używanie konkretnych struktur gramatycznych. Są też zaburzenia, które sprawiają, że osoba umie posługiwać się językiem i tworzy gramatyczne zdania, ale nie umie dopasować ich do kontekstu i nie umie czytać między wierszami.

Jeśli moja praca naukowa czegokolwiek mnie nauczyła, to przede wszystkim ogromnego szacunku dla tego, jak złożony jest język. Każde wypowiedziane zdanie to mały cud. Na naukę tak złożonego narzędzia
wpływa mnóstwo czynników – od konkretnej budowy mózgu, poprzez motywację, po to, jak bogata była nasza rodzina. I najprawdopodobniej nigdy nie poznamy wszystkich z nich.

Z tego powodu krzywię się, kiedy ktoś mówi o jednym określonym talencie do czegoś, co jest jeszcze bardziej złożone i różnorodne – pisania literatury. Kiedy tworzymy tekst, nie tylko używamy języka na bardzo wysokim poziomie, ale też tworzymy bohaterów historii, wczuwamy się w ich emocje, dajemy im motywacje, konstruujemy opisy i dialogi. Angażujemy nasz umysł i serce, zmysł obserwacji i empatię, poczucie rytmu, kreatywność (kiedy tworzymy nowe światy) i zarazem zmysł analityczny (kiedy konstruujemy fabułę). Co z tego zawiera się w „talencie”? Wszystko? Nic? Tylko jedna z tych rzeczy? Dwie?

Co, jeśli ktoś umie pisać świetne dialogi, ale nie wie, jak tworzyć opisy? Albo jeśli ktoś ma świetne wyczucie rytmu prozy, ale jego bohaterowie są płascy? Czy osoba utalentowana musi od początku mieć wszystkie te umiejętności? Czy może się czegoś nauczyć? Czy jak się czegoś nauczy, to automatycznie przekreśla to bycie utalentowanym?

Problem polega na tym, ze ludzka psychika nie operuje na zasadzie „albo-albo”. Ludzie mogą mieć świetnie opanowany jeden aspekt pisania, ale nie inny. Ten wymyśla ładne metafory, ta ma ucho do dialogów, a tamten wymyśla świetnych bohaterów i pisze szalenie zmysłowe opisy. Im więcej umiejętności ma dana osoba, tym zapewne jej lepiej pójdzie pisanie, ale rzadko zdarza się ktoś, kto tak po prostu ma pełen pakiet umiejętności pisarskich. Prawie zawsze jest jakaś rzecz, z którą pisarz ma problem.

Czy talent jest wrodzony?

Większość ludzi uważa, że talent do pisania albo się ma, albo się go nie ma. Jak się nie ma, to się już nie będzie go miało. Jest wrodzony. Tymczasem myślę, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo elastyczny jest mózg człowieka i jak bardzo możemy wpływać na jego strukturę. W czasie życie uczymy się mnóstwa rzeczy. To wszystko zmienia nasze połączenia neuronalne i wpływa na nasze umiejętności i zdolności.

Z tego powodu bardzo często trudno jest określić, co jest w nas wrodzone, a co nabyte. W mojej pracy spotykałam dzieciaki, które miały ponadprzeciętnie bogate słownictwo. Czy to ze względu na ich wrodzony talent do uczenia się języka ojczystego? Czy dlatego, że ich rodzice mega dbali o ich edukację? Czy dlatego, że były małymi nerdami i spędzały mnóstwo czasu nad książkami? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że na nasz zasób słów wpływa nasze środowisko, to, ile czytamy i ile rozmawiamy z ludźmi, którzy sami mają duży zasób słownictwa. Wiem, że wiąże się z tym lepsza pamięć, wrażliwość na pewne cechy języka, a nawet wrażliwość na pewne rodzaje dźwięków. Ale czy to są wrodzone cechy, które pomagają nam nauczyć się słów? Czy może to uczenie słów czyni nas wrażliwszymi na język i poprawia nam pamięć? Nie mam pojęcia. A mam z tego doktorat.

A może talent to po prostu ciężka praca?

W ostatnich latach naukowcy robią sporo badań nad tym, jak świadoma praktyka, motywacja i samozaparcie pomagają osiągnąć sukces w różnych dziedzinach. Na półkach sklepowych pojawia się wysyp książek, które przekonują czytelników, że mogą osiągnąć mistrzostwo w każdej dziedzinie tylko siłą własnej woli i intensywnych ćwiczeń.

Czy faktycznie „mistrzostwo” i faktycznie „w każdej”? Nie wiem. Prawdopodobnie jest jakiś element wrodzonych, genetycznych zdolności, który pomagają nam uczyć się szybciej. Trudno zostać wybitnym koszykarzem, kiedy ma się metr sześćdziesiąt. Wielcy baseballiści odznaczają się często genetycznie bardzo dobrym wzrokiem (który jednak pod wpływem gry staje się jeszcze lepszy). U wybitnych sprinterów znaleziono określony gen, który wydaje się być powiązany z lepszym działaniem mięśni. Młodociani geniusze często natomiast charakteryzują się wyjątkową dobrą pamięcią roboczą, którą się w dużym stopniu dziedziczy. Ale do tej pory nie wiadomo, w jakim stopniu i czy genetyka rzeczywiście nas determinuje. Wrodzone zdolności to efemeryda, nad którą naukowcy wciąż dyskutują.

Co jest natomiast niezaprzeczalnym faktym, co do którego żaden naukowiec nie ma żadnych wątpliwości? To, że nie ma geniuszu bez katorżniczej pracy, często napędzanej obsesją.

Jeden z najlepszych zawodników koszykówki wszech czasów, Micheal Jordan, jako dziecko nie przejawiał jakiegoś niesamowitego talentu do gry w kosza – często wręcz zbierał baty od swojego brata. Swoją pozycję osiągnął nadludzką pracą. Z tego jest najbardziej znany.

James Clear w swojej świetnej książce „Atomowe nawyki” przytacza historię Laszlo Polgara, Węgra, który postanowił przeprowadzić eksperyment na żywej tkance swojej rodziny i udowodnić, że można zrobić z dziecka geniusza w dowolnej dziedzinie, jeśli tylko podporządkuje się temu całą jego edukację. Wyniki? Jego trzy córki wychowywane na arcymistrzynie szachowe faktycznie nimi zostały. Najmłodsza, Judit, osiągnęła w szachach wszystko, co tylko jest do osiągnięcia i uznaje się ją za najlepszą szachistkę w historii. Według jej sióstr nie była nawet najbardziej „utalentowana” z nich wszystkich. Po prostu miała największą obsesję na punkcie szachów.

I zanim ktoś napisze, że koszykówka i szachy to nie to samo, co działalność artystyczna, mam do powiedzenia trzy rzeczy. Po pierwsze – z biologicznego punktu widzenia to jest jednak trochę to samo. Na poziomie mózgu każda umiejętność to po prostu sieć grubo okablowanych neuronów, która robi się jeszcze grubiej okablowane, im więcej ćwiczymy. Po drugie – nawet jeśli sami pisarze uważają, że pisanie jest im wrodzone, to jeśli pogrzebiemy w ich życiorysach, znajdziemy podobne elementy – obsesyjne pożeranie książek i dużo, dużo praktyki. Często ciężka praca z redaktorem. Udział w różnych stowarzyszeniach literackich, gdzie byli wystawiani na krytykę. I nierzadko wykształcenie, które przynajmniej częściowo daje jakieś pojęcie o literaturze. I wreszcie po trzecie – obejrzyjcie mecz gwiazd NBA czy turniej arcymistrzów szachowych. Na pewnym poziomie zaawansowania wszystko staje się sztuką.

Jakie są praktyczne wnioski z tego całego wywodu?

Wnioski są takie, że wszyscy przypisujemy talentowi trochę zbyt duże znaczenie. Kiedy badałam, jak wrażliwość słuchowa wpływa na uczenie języka (i nadałam mojego projektowi seksowny tytuł „Ucho do języka”), czasami zapraszano mnie do radia, żebym opowiadała o swoich eksperymentach. Miałam poczucie, że dziennikarze zawsze czuli się zawiedzeni, kiedy mówiłam im, że wrażliwość słuchowa trochę pomaga w nauce, ale ten efekt jest mikroskopijny w porównaniu z tym, jakie znaczenie ma ciężka praca i motywacja.

Idea, że istnieje jakiś jeden magiczny czynnik, który wyróżnia tych „zdolnych”, jest ekscytująca. Perspektywa, że głównie to jednak trzeba przysiąść fałdów i ciężko pracować, brzmi natomiast nudno i mało seksownie. A przypadku pisarstwa to nieomal bluźnierstwo. Geniuszowi artystycznemu przypisujemy z jakiegoś powodu niemal nadludzkie pochodzenie. Przecież musi za tym stać jakaś magia. Jakiś tajemniczy dar.

Ja nie wierzę w magię. Wierzę za to, że jesteśmy cudownie złożonymi istotami, na które wpływają tysiące różnych czynników, ale które mają też moc kształtowania siebie i swoich umiejętności. I wierzę też, że przekonanie o specjalnym darze jest trochę ucieczką od odpowiedzialności za swoje życie. Łatwo jest powiedzieć sobie po jednym słabym tekście „no, nie mam talentu” i rozłożyć ręce. Trudniej jest zmierzyć się ze swoją słabością, zaryzykować i faktycznie poświęcić jakiejś dziedzinie.

Mam takie marzenie, że kiedyś jednak wyrośniemy z tych romantycznych mitów o magicznym talencie pisarskim i staniemy twardo na ziemii. A przy okazji przestaniemy jako społeczeństwo uprawiać artystyczny autosabotaż.

Leave a comment

0.0/5

0