„Ja to śpię cztery godziny dziennie. Wiem, że muszę iść spać, kiedy zasypiam nad klawiaturą.” Takimi i podobnymi szmoncesami raczą mnie znajomi z pracy.
„Dobra robota!” – Ciśnie mi się na usta. – „Ja w zeszłym miesiącu przestałam chodzić do kibla. Oszczędzam trzy godziny tygodniowo!”
Pracoholizm jest częścią kultury pracy w moim środowisku.
Ludzie licytują się na liczbę przepracowanych godzin w tygodniu, na nieprzespane noce, na dni niewykorzystanych urlopów. Swoje wyczerpanie obnoszą dumnie na piersi. „Równowaga między pracą a życiem to mit” – słyszę. Słyszę to pomimo licznych badań pokazujących, że efektywność typowego pracownika dramatycznie spada po przekroczeniu cezury czterdziestu godzin w tygodniu. W przypadku wykonywania intensywnej pracy umysłowej, ilość godzin, po których mózg zmienia się w gąbkę, jest drastycznie mniejsza.
Moi koledzy mówią o odpoczynku z udawanym pobłażaniem.
Mają wtedy w sobie intensywność ludzi umierających z głodu rozmawiających o chlebie. Moi koledzy liczą minuty, które zajmuje im dojście na lunch i do toalety. Dręczą ich wyrzuty sumienia, kiedy spędzają czas z dziećmi. Jeden z moich współpracowników doprowadza się pracą do skrajnego wyczerpania. Wtedy hospitalizują go i przez trzy miesiące ma przymusowy urlop. Wszystkie projekty stają w miejscu, kiedy patrzymy na ów dowód najwyższego poświęcenia Pracy.
Gdyby zapytać moich kolegów, czemu sobie to robią, być może odpowiedzieliby, że z miłości – bo przecież to kochają. Ale miłość może być destrukcyjna. Jeśli pcha nas w ramiona nałogów, rujnuje zdrowie i relacje między ludźmi, jeśli wysyła nas na kozetkę psychoterapeuty, to może należy jej postawić granice. Tak, jak stawia się je toksycznemu partnerowi.
Badanie z 2017 roku, prowadzone na Uniwersytecie w Portsmouth wykazało, że 43% osób zatrudnionych w moim zawodzie cierpi na jakąś chorobę psychiczną.
PRAWIE POŁOWA z nas doprowadza się do szaleństwa. Znikamy po cichu na rocznych urlopach zdrowotnych. Walczymy z wypaleniem. Tłumimy myśli samobójcze, łykamy co rano nasze pigułki od psychiatrów, kardiologów, gastrologów i ruszamy do roboty z plastikowym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Nikt nie mówi o tym głośno. Nie, nie. My robimy sobie żarciki z tego, że po co iść na urlop, kiedy można popracować.
Postanowiłam, że będę tą osobą, która mówi głośno o tym, o czym wszyscy milczą.
Że będę ostentacyjnie wywlekać moje wypalenie zawodowe, moją apatię, moje niedawanie sobie rady i wcierać je w twarze osobom, które radośnie udają niezniszczalność. Że będę stawać na środku pokoju i mówić przy wszystkich:
Pracoholizm nie jest cnotą – jest chorobą.
Wypalenie zawodowe nie jest słabością – jest naturalną konsekwencją przegiętych warunków pracy.
Awans zawodowy nie jest wart nieprzespanych nocy, zniszczonych relacji i myśli samobójczych o czwartej nad ranem.
Nie będę męczennicą za ocenę roczną.
Rewolucja zaczyna się od ciebie. Więc tupnij nogą i wyłącz maila. Idź spać, do kurwy nędzy.
3 Comments
Alina
Marta, to świetny artykuł! Genialnie oddałaś uniwersytecki klimat! Wrzuciło mnie we wspomnienia do szpiku kości… 😉
Wojtek
Hehe 🙂 Sam tytuł nie do za..ania. Ale dawno nie widziałem tak odważnego tekstu. Dobra robota!
Marta Marecka
Dzięki! 🙂