Skip to content Skip to sidebar Skip to footer

Jak nie zarżnąć czytelnika akcją – o dynamice historii

Wyobraźcie sobie komika występującego na scenie. Facet gada bez jakiejkolwiek przerwy, wypluwając z siebie żart za żartem. Zanim publiczność przetworzy jedno dwuznaczne zdanie, już leci następne. Nie wiadomo, kiedy się roześmiać, wszyscy więc milczą i starają się nadążyć za gwiazdą wieczoru. Ta jeszcze podkręca tempo, zestresowana, że z sali słychać wyłącznie grzeczne pochrząkiwania. Występ komika jest męczący i nieśmieszny, mimo mnogości inteligentnych dowcipów. Problemem nie jest zły materiał, ale brak dostatecznej przestrzeni, żeby ten materiał przetrawić. Po prostu za dużo się tam dzieje.

Bohater nie otrzepuje kolan

Za dużo może się dziać w każdym typie opowieści – czy jest to seria anegdot wypowiadanych na scenie, czy powieść. Chociaż wydaje się to mało intuicyjne, jednym z błędów początkujących pisarzy może być przeładowanie książki akcją. W takich historiach wydarzenie goni wydarzenie. Bohaterowie nie zdążą jeszcze otrzepać kolan po poprzedniej potyczce, a już ładują się w następną. Protagonistce umiera babka, matka i pies, ale waleczna heroina już w następnej scenie jest gotowa do działania. W pewnym momencie ten pęd zaczyna męczyć i nudzić. Postaci, które bez przerwy biegną od jednego zwrotu akcji do drugiego, wydają się robotami pozbawionymi emocji, aż w końcu czytelnik przestaje się nimi przejmować. Pierwsza książka, jaką napisałam, była właśnie taka. Miała nie wiecej niż jakieś sto sześćdziesiąt stron i na każdej z nich działo się coś dramatycznego. Reakcje bohaterów kwitowałam jednym zdaniem i leciałam dalej. Cóż mam powiedzieć – to nie była dobra książka.

“A little knowledge is a dangerous thing”

“Niewielka wiedza to rzecz niebezpieczna” mówią anglosasi i mają rację. Walenie sceny akcji za sceną akcji w moim przypadku wynikało ze źle rozumianej teorii kontruowania powieści. Cośtam wiedziałam, ale nie do końca. Wiedziałam na przykład, że w książce musi się coś dziać. Wiedziałam nawet, że wszystkie sceny powinny mieć jakiś punkt zwrotny, który popycha fabułę do przodu. Wydawało mi się jednak, że każdy z nich musi być od razu wielki i dramatyczny. Byłam trochę jak Micheal Scott z amerykańskiego “The Office” na zajęciach z improwizacji, który w każdej możliwej scenie krzyczy “FBI!” i gra wyciąganie pistoletu.

Micheal Scott też uważa, że w każdej scenie powinno się dużo dziać!

Jako początkująca pisarka, miałam też świadomość, że przy pisaniu trzeba brać pod uwagę czytelnika. Według obiegowej opinii czytelnik lubi, jak się dużo dzieje, a nie lubi długich monologów wewnętrznych i opisów. Moje sceny składały się więc głównie z dialogów i akcji. Były przez to bardzo, bardzo krótkie, co jeszcze bardziej podkręcało tempo. Opisy miejsc, uczuć i przemyśleń postaci występowały w śladowych ilościach, bo wrzucanie fragmentu na pół strony o tym, jak bohater jest smutny, wydawało mi się zbrodniczym wręcz nudziarstwem. Pisarz łatwo może ulec takiemu wrażeniu, bo pracując nad fragmentem opowieści, spędza z nim znacznie więcej czasu niż czytelnik. Pisanie jest po prostu wolniejsze niż czytanie, więc autorowi może się wydawać, że rozwleka kolejne rozdziały w momencie, gdy potencjalny odbiorca już dostawałby zadyszki.

Innymi słowy, starałam się napisać jak najlepszą opowieść, ale mając szczątkową wiedzę teoretyczną i posiłkując się tylko swoimi wyobrażeniami, stworzyłam coś niestrawnego. Na szczęście “niestrawne” nie wyklucza “możliwe do odratowania”.

Różnicowanie tempa

Wypchanie książki akcją to błąd dość prosty do naprawienia. Wystarczy zrozumieć zasady rządzące konstruowaniem opowieści. W tym poście pisałam o scenach i o punktach zwrotnych, które powinny w nich występować. Zaznaczyłam, że niektóre z nich mogą być niezwykle zniuansowane. Punktem zwrotnym sceny może być to, że bohater odkrywa coś o sobie, podejmuje postanowienia albo zauważa jakiś drobiazg. Punktem zwrotnym może być subtelna zmiana w rozmowie, która odwraca relacje między bohaterami. Te spokojniejsze momenty powinny przeplatać się z bardziej dynamicznymi. Im bardziej wstrząsające wydarzenie, tym więcej oddechu powinniśmy dać po nim naszym postaciom i czytelnikom. Jeśli protagoniście umiera najważniejsza osoba w życiu, to prawdopodobnie musimy poświęcić jedną lub dwie sceny na pokazanie konsekwencji tej śmierci, tego, co czuje bohater i jak dochodzi do siebie. Takie bliższe przyjrzenie się emocjom postaci nie tylko daje czytelnikowi chwilę oddechu, ale czuje się jej bliższy i bardziej się o nią martwi, co ponownie podnosi napięcie w książce.

Nie jest też prawdą, że w powieści – nawet powieści akcji – powinniśmy unikać opisów. To one właśnie tworzą atmosferę książki i są doskonałym narzędziem do budowania napięcia. W “Misery” Stephena Kinga jest taki moment, kiedy główny bohater pod nieobecność swojej psychopatycznej opiekunki otwiera drzwi do pokoju. Ta scena ma 20 stron. Czytelnik jest świadkiem każdego ruchu, każdej kropli potu na czole protagonisty, każdego momentu, kiedy coś wyślizguje się mu z ręki. Te opisy sprawiają, że od książki nie można się ooderwać. Ucieczka bohatera wydaje się trwać w nieskończoność, a my gryziemy paznkocie, kibicując mu i jednocześnie w każdej chwili spodziewając się katastrofy.

Iść z czytelnikiem

Konstruowanie powieści zasadza się na sprawnym manipulowaniu dynamiką scen. Kiedy tempo akcji wznosi się i opada, możemy efektywnie tworzyć napięcie w historii, a jednocześnie pozwalamy czytelnikowi zanurzyć się w atmosferze książki. Nie jesteśmy wtedy tym nieszczęsnym komikiem, który zagaduje odbiorców na śmierć. Jesteśmy przewodnikiem, który zaprasza ich do nowego świata i idzie tuż obok nich.

Leave a comment

0.0/5

0