Swoją debiutancką powieść Ania Cieślar pisała osiem lat. “Berdo” (do kupienia tutaj) to opowieść o relacjach pomiędzy ojcem i synem, i przede wszystkim – o Bieszczadach. W tym wywiadzie rozmawiamy o tym, jak ważne jest doświadczanie miejsc dla powieściopisarza, o pisaniu zrywami i myśleniu historią.
Kiedy i dlaczego zaczęłaś pisać?
Moja pierwsza próba literacka to dedykacja w książce, którą kupiłam tacie na urodziny [śmiech]. To był, jeśli dobrze pamiętam „Piesek przydrożny” Miłosza. Rok 1997. Upodobanie do snucia historii siedziało we mnie już w podstawówce. Wypracowania z języka polskiego były moimi ulubionymi zadaniami domowymi. Opowiadania, a jakże! Ale pomysł, żeby zająć się tym na serio przyszedł mi do głowy dopiero na studiach. Nic górnolotnego, po prostu pewnego dnia stwierdziłam, że chcę spróbować i zobaczyć jak będzie. To była wewnętrzna potrzeba. Może brzmi banalnie, ale tak było.
Skąd wziął się pomysł na Berdo?
Jako dziecko każde wakacje i ferie zimowe spędzałam w Beskidach, u rodziny. Bawiłam się w lesie, nad rzeką. Z kuzynami budowaliśmy szałasy, chodziliśmy na grzyby. Stawialiśmy tamy z kamieni, puszczaliśmy kaczki i płoszyliśmy pstrągi spod wodospadów. Lubiłam o sobie myśleć, że jestem jak Pocahontas [śmiech]. Piękne czasy. Te wspomnienia są we mnie wciąż żywe. Myślę, że ciężko byłoby mi napisać książkę, której akcja działaby się w wielkim mieście. Nie czuję tego, przynajmniej na razie. Poza tym, kiedy po raz pierwszy pojechałam w Bieszczady, wiedziałam, że to będzie dla mnie wyjątkowe miejsce, do którego będę wracać jak tylko nadarzy się okazja. Dlatego kiedy pojawił się w mojej głowie pomysł, by napisać książkę nie musiałam się nawet przez chwilę zastanawiać nad tym gdzie będzie się działa moja historia. Zatem Bieszczady – tyle wiedziałam. Cała reszta pojawiła się później, stopniowo, jako konsekwencja wyboru miejsca akcji i moich sentymentalnych podróży do czasów dzieciństwa.
Jak wyglądał research do książki?
Nic nie zastąpi doświadczenia, tego, że można odwiedzić konkretne miejsca, zobaczyć, dotknąć, poczuć zapach itd. Wyzwanie się pojawia, kiedy trzeba opisać jak dane miejsce (na przykład cerkiew w Łopience) wyglądało ponad dwadzieścia lat wcześniej. Mrówcza robota i godziny pracy. Czytałam sporo o historii tej świątyni, o tym, jak wyglądał proces odbudowy cerkwi. Część informacji znalazłam na tablicach informacyjnych, część w artykułach, filmach dokumentalnych, a o inne musiałam po prostu pytać ludzi. W tym wypadku była taka możliwość, co nie zawsze jest oczywiste. To trochę jak układanie puzzli.
Dużo czasu poświęciłam na poznawanie historii Bieszczadów, czytanie książek z tym związanych, przeglądanie map, zdjęć. Wydawać by się mogło, że skoro nie piszę powieści historycznej to mogłabym sobie darować, ale to nieprawda. Jeśli opowieść ma być wiarygodna to taki research jest niezbędny. I bardzo pomocny.
Do tego mogę dodać jeszcze długie rozmowy ze znajomym myśliwym i pogłębianie wiedzy na temat życia wilków, sów i innych zwierząt, których w Bieszczadach nie brakuje.
Twoją książkę często określa się jako szorstką, męską, surową. Jak udało ci się stworzyć taki klimat i jak udało ci się przekonująco wczuć w bohatera takiego jak Berdo?
Myślę, że zdecydowało o tym kilka czynników. Po pierwsze obserwowałam różnych ludzi w różnych sytuacjach, próbowałam dociec, dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej, co nimi kieruje, zastanawiałam się nad przyczyną. Ciekawiło mnie to. Gdzieś z tyłu głowy cały czas mam świadomość, że każde ludzkie zachowanie skądś się bierze, jest czymś podyktowane i umotywowane. I że każdy dźwiga swoje brzemię, takie, czy inne. To coś, co mi zostało po studiach, po psychologii i bardzo się przydało w trakcie tworzenia wszystkich bohaterów z „Berdo”. Po drugie, myślę, że Bieszczady są miejscem, które konfrontuje marzenia z rzeczywistością. Nie każdy byłby w stanie tam wytrzymać, chociaż chyba każdy przynajmniej raz marzył, by rzucić to przysłowiowe wszystko i wyjechać… Ale czym innym jest wypad na parę dni, a czym innym mieszkanie tam na co dzień. Berdo musiał więc jako bohater odnaleźć w tej przestrzeni, musiał mieć w sobie siłę i determinację, odrobinę romantyzmu, fantazji i odwagi, ale nie brawury. No i musiał mieć swój bagaż doświadczeń. Jeśli chodzi o klimat tej historii, to research był nie do przecenienia. Taki na własnej skórze. To, że mogłam sprawdzić na przykład jak to jest iść kilka godzin w deszczu (specjalnie) i pomylić drogę (przypadkowo) tak, że w pewnym momencie totalnie opadłam z sił, a na spodniach pod kolanami zebrała mi się piana. Takie doświadczenia są jedyne w swoim rodzaju. I jeszcze jedna bardzo ważna sprawa. Detale; smuga papierosowego dymu, mokry okrąg – ślad po szklance na barze, skrzypnięcia podłogi, pohukiwanie sowy, zapach mokrej sierści… Pokazanie ich w scenie niesamowicie buduje klimat.
Inna sprawa, że lubię czytać historie, których bohaterami są życiowi wykolejeńcy, samotnicy itp. Poza tym, odkąd pamiętam uwielbiałam książki Curwooda, Londona, później Bunscha, a jeszcze później McCarthy’ego i Crummey’a… Jak się czyta taką literaturę, to potem… wychodzi „Berdo”. [śmiech].
Jak wygląda Twój proces twórczy? Czy piszesz regularnie? Czy dużo planujesz przedtem czy raczej idziesz na żywioł? Jak wyglądał proces pisania “Berdo”?
Miewam takie „maratony”, że piszę codziennie, a potem przez jakiś czas nie napiszę ani słowa. Staram się jednak pisać systematycznie, chociaż – przyznaję – nie zawsze się udaje. Czasem po dniu pracy ciężko mi się zmobilizować i usiąść do pisania. W takich momentach robię research, zbieram pomysły, robię luźne notatki. Albo czytam coś zupełnie niezwiązanego z tematem.
Nie planuję zbyt wiele „na sucho”. Zarys fabuły oczywiście musi być, ale gdybym chciała stworzyć drobiazgowy plan książki, a dopiero potem pisać, to chyba bym padła już na początku drogi. Żeby tą moją fabularną ramkę wypełnić jakimś obrazem, muszę usiąść i pisać. To trochę tak, jakby pisanie otwierało w mojej głowie jakieś zakamarki z pomysłami, które by się nie otworzyły, gdybym tylko siedziała, patrzyła w sufit i próbowała coś wymyślić.
I tak to właśnie wyglądało w przypadku „Berdo”. Pisałam zrywami. Od pomysłu, do postawienia ostatniej kropki upłynęło osiem lat. Pierwszą wersję rozesłałam gdzie popadło zaraz po zakończeniu pracy nad książką. Powieści nikt nie chciał i mało brakowało, a wykasowałabym z twardego dysku wszystko, co miało z nią związek. Przez dwa lata pisanie dla mnie nie istniało, dopiero potem zdecydowałam się przeczytać to, czym wcześniej się tak zachwycałam. Wynotowałam wszystko, co chciałabym zmienić, dopisać, wyrzucić… W tamtym czasie poznałam Marię Kulę i pod jej okiem zabrałam się do roboty, by wprowadzić zmiany w życie. Zajęło mi to rok.
Jak wyglądał proces wydawniczy?
To, że machina wydawnicza ruszyła, poczułam tak naprawdę około trzy miesiące po podpisaniu umowy. Trochę obawiałam się tego, że zostanę poproszona o zmiany w fabule, albo uwspółcześnienie czasu akcji, ale korekta dotyczyła tylko warstwy językowej; kropki, przecinki, szyk zdania… Tego typu poprawki. Po pierwszej redakcji była następna, a po tej drugiej, adiustacja, łamanie i skład. W międzyczasie dowiedziałam się jak będzie wyglądała okładka… Muszę przyznać, że lepszej do tej pory nie potrafię sobie wyobrazić. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jaki sztab ludzi pracuje nad tym, żeby książka finalnie wyglądała tak, jak wygląda.
Gdybyś mogła teraz dać sobie z przeszłości jedną radę dotyczącą pisania, jaka to byłaby rada?
Jeśli skoncentrujesz się na tym, żeby scena, którą właśnie piszesz miała pięć stron, to najpewniej wyjdzie z niej totalny gniot. Jeśli skupisz się na tym, by zawrzeć w tej scenie wszystko, co ważne, to będzie OK nawet jeśli wyjdzie jedna strona. I to moja rada: Nie myśl liczbą stron – myśl historią.
Anna Cieślar (1987) – Absolwentka Uniwersytetów Jagiellońskiego i Rolniczego w Krakowie. Zwierzolubna. Koniara, właścicielka dwóch świnek morskich: rozetkowej Piggy Pop i gładkowłosej Plamki. Kiedy nie pisze, pracuje w korpo. Kibicuje All Blacks z Nowej Zelandii.
“Berdo” możecie kupić tutaj