?>

Paulina jest niezwykle utalentowaną pisarką, która dużą wagę przykłada do języka. Jej debiutancką powieść Strupki, poetycką, nastrojową książkę o pamięci i zapominaniu, wydano w prestiżowej serii Proza PL Znaku (możecie ją kupić tutaj). W tym wywiadzie rozmawiamy o tym, jak wyglądała praca nad książką, szlifowanie stylu powieści i współpraca z wydawnictwem. Zastanawiamy się też nad tym, kiedy warsztaty pisarskie pomagają, a kiedy zaczynają przeszkadzać.

Paulina Jóźwik

Chciałam zacząć od pytania, które zadaję wszystkim pisarzom na moim blogu – kiedy i dlaczego zaczęłaś pisać?

Pierwsze próby pisarskie miałam jeszcze w liceum. Pisałam wtedy opowiadania i próbowałam je nawet wysłać na jakieś ówczesne konkursy literackie, ale nic z tego nie wyszło. Potem porzuciłam to. Przez kilka lat zajmowałam się copywritingiem, ale nie pisałam w ogóle żadnych form literackich. Pisanie prozy zaczęło się dla mnie w momencie, kiedy poszłam na pierwsze warsztaty pisania u Marii Kuli. To był 2016 rok. Już kilka lat pracowałam, wiedziałam, że lubię pisać i czułam, że potrafię to robić, ale brakowało mi pisania dla siebie. Byłam trochę zmęczona tym, że pracuję w marketingu i muszę pisać rzeczy, które nie do końca mi się podobają. Poszłam na te warsztaty z myślą, że może to będzie odświeżające. Wzięłam udział w jednych, drugich, no i tak to się zaczęło. Więc w zasadzie można powiedzieć, że na poważnie prozę piszę od 2016 roku [śmiech]. Bardzo krótko.

Co ci dały warsztaty? Mam wrażenie, że wśród ludzi panują takie dwa skrajne przekonania – że albo musisz się nauczyć techniki i trzeba się z tego pisania doktoryzować, albo że warsztaty pisarskie to wyciąganie z ludzi kasy bez sensu, bo jeżeli ktoś umie pisać, to samo pisanie i czytanie mu wystarczy. A jak ty uważasz?

Trzeba odróżnić warsztat pisarza od intuicji czy wrażliwości pisarskiej. Tej intuicji i wrażliwości nie nauczysz się na żadnych warsztatach. To nawet nie chodzi o to, że się z tym rodzisz – to jest kwestia tego, jak byłaś wychowana, jaką masz osobowość, co czytałaś od dzieciństwa, z jakimi bodźcami obcowałaś. Ale na warsztatach można nauczyć się warsztatu! Tu chodzi o czysto techniczne rzeczy – jak napisać opis, jak napisać dialog, czy jak zbudować bohatera. Bo możesz mieć tę intuicję, możesz mieć tę wrażliwość, ale nie do końca wiedzieć, jak to przelać na papier.

Warsztaty pokazują ludziom, którzy chcą pisać, że pisanie to jest zajęcie, do którego musisz przysiąść i poświęcić na to wiele godzin. To nie spływa z nieba, tylko trzeba wziąć się do roboty. I dla wielu osób to jest kubeł zimnej wody, bo wtedy musisz się zastanowić, czy w ogóle chcesz to robić, skoro trzeba włożyć w to taki wysiłek.

Warsztaty dają też pewność siebie. Spotykasz tam ludzi, którzy mają podobne zainteresowania, którzy dają ci feedback. Pierwszy raz czytasz swoje teksty. I nabierasz pewności, że to, co chcesz robić, ma sens. I to jest duży plus. Normalnie można czuć się trochę samotnym w pisaniu, a tam znajduje się grupę ludzi, która cię wspiera. I potem te warsztaty też zmieniają trochę swój cel – często to są już bardziej spotkania towarzyskie [śmiech]. W pewnym momencie miałam takie poczucie po kolejnym warsztacie, że OK, fajnie się spotkać, ale nie dostałam nic merytorycznego, co mnie zmienia jako pisarkę. Więc trzeba umieć sobie powiedzieć “stop”.

Jestem daleka od tego, żeby się doktoryzować z nauki pisania. I niestety widzę, że niektóre osoby za dużo czasu i energii poświęcają tym warsztatom, a za mało pisaniu. Tutaj trzeba znaleźć balans i jednak strona praktyczna pisania musi być zdecydowanie większa niż ta poświęcona nauce o pisaniu. Bo to nie jest tak, że pójdzie się na kolejne warsztaty i nagle ktoś ci tam sprzeda złotą radę, która zmieni wszystko i zaczniesz pisać. We mnie z czasem urosła świadomość, że kolejne warsztaty niewiele mi dadzą. I to był ten moment, kiedy naprawdę ruszyłam z pisaniem.

Więc warsztaty jak najbardziej tak, ale nie doktoryzujmy się z nich [śmiech].

Jak znajdujesz motywację i czas na pisanie, będąc osobą, która pracuje na etat? Jak wyglądał twój tryb pracy, kiedy pisałaś Strupki?

Gdy pracowałam nad Strupkami, byłam freelancerką, ale praca na freelansie nie wyglądała tak, że pracowałam godzinę dziennie i reszta była poświęcona na pisanie. 7-8 godzin dziennie poświęcałam czynnej pracy zawodowej, czasami mniej w zależności od zleceń. Książkę pisałam w każdej wolnej chwili. Zdarzało mi się, że wstawałam o 4 albo 5 rano, żeby napisać część albo coś poprawić w tekście. Raczej nie pracuję wieczorami, bo to nie ma sensu w moim przypadku. No i przede wszystkim weekendy przeznaczałam na pisanie.

A motywacja? W pewnym momencie po prostu poczułam, że to jest mój cel i muszę to zrobić. Postanowiłam sobie, że muszę skończyć tę książkę i robiłam wszystko, żeby to się udało. Wiedziałam, że to nie będzie szybki proces, ze względu na to, że mam pracę zawodową. Dałam sobie czas – wiedziałam, że nie zrobię tego w pół roku, nie zrobię tego w rok, tylko zajmie mi to dłużej. No i konsekwentnie to realizowałam.

Czy miałaś jakieś przestoje w pracy, kiedy nie pisałaś na przykład przez miesiąc, czy raczej konsekwentnie codziennie coś dodawałaś do powieści?

Zdarzały mi się większe przerwy. Teraz trudno mi powiedzieć, czy to był miesiąc, ale mogło się zdarzyć, że przez dwa-trzy tygodnie nic nie pisałam. Ale chociaż nie siedziałam przy komputerze i nie wklepywałam dużych partii tekstu, to robiłam jakieś zapiski w notesie, zapisywałam pomysły. I też cały czas myślałam o książce, więc ona była ciągle żywa we mnie. Dlatego chociaż takiej pracy przy komputerze wtedy nie było, to nie czułam do końca przestoju w pisaniu.

Dużo planujesz do książki? Robisz sobie dużo notatek, planujesz co po kolei napiszesz, czy raczej idziesz na żywioł, a potem edytujesz? Jak wygląda Twój tryb pisania?

Planuję dużo rzeczy, tylko że to jest raczej taki artystyczny chaos. Mam bardzo dużo notatek, bardzo dużo planów, ale potem rzeczywistość weryfikuje i wiele z pomysłów trafia do kosza. Ale tak, zdecydowanie planuję, robię przynajmniej jakiś zarys wydarzeń. Po prostu łatwiej mi się wtedy pisze. Raczej staram się nie siadać przed pustą kartką w Wordzie z założeniem “teraz będą pisała”.

”niech spłynie na mnie…”

Nie, bo to w ogóle nie działa. Ja zawsze robię research. Jak wiesz, w Strupkach pojawia się temat choroby Alzheimera. Bardzo dużo czytałam o pamięci i o tej chorobie. Spędziłam mnóstwo czasu na forach dla opiekunów chorych, którzy opowiadali o swoich doświadczeniach: jak to jest przebywać z taką osobą, jak to jest się nią opiekować. Wszystko to spisywałam, a potem wplatałam do książki. Moim zdaniem to duży błąd, jeżeli ktoś po prostu siada przed kartką i liczy, że nagle coś napisze. To tylko rodzi frustrację. Oczywiście zdarzają się takie momenty, że wpadnie ci coś do głowy i musisz to zapisać, ale to są raczej inspiracje, małe pomysły. No chyba, że się jest jakimś geniuszem, nie wiem [śmiech]. Ja zdecydowanie polecam planowanie. Mam praktycznie całą szufladę notatek do mojej książki, ważą parę kilo, mimo że ona jest taka cienka [śmiech].

Skąd zainteresowanie tematem pamięci i skąd pomysł na taką książkę?

Jestem po filologii polskiej i w trakcie studiów interesowałam się motywem pamięci w literaturze. Ale Strupki mają też genezę w mojej osobistej historii. Moja babcia chorowała na demencję. I te rzeczy trochę się powiązały – moje zainteresowanie pamięcią i potem choroba babci, z którą się zetknęłam i o której dużo czytałam. Przy czym ta książka nie jest moją biografią. Oprócz tego, że moja babcia rzeczywiście cierpiała na tę chorobę, wydarzenia z powieści w 90 procentach w ogóle nie miały miejsca.

Jedna rzecz, która bardzo mnie uderzyła, kiedy czytałam Twoją książkę, to język, który wydaje się bardzo dopracowany. Jest tam dużo ciekawych metafor i nieoczywistych porównań. Czy to jest coś, nad czym aktywnie pracujesz, czy ty po prostu myślisz takimi skojarzeniami i jest to twój naturalny sposób wyrażania siebie?

To jest ciekawe pytanie. Język jest dla mnie bardzo ważny. Bardzo. Lubię czytać prozę, która ma znamiona poezji. Myślę, że to widać w tym, co piszę. Przychodzi mi to jednak dosyć naturalnie. Zdarza mi się tak, że szukam metafory, ale w dużej mierze te skojarzenia po prostu mi się pojawiają. To jednocześnie dar i pułapka, bo czasami muszę się stopować, żeby tekst był nieprzeładowany metaforami, żeby język nie był przesadzony. Więc z jednej strony pracuję nad nim, żeby go wyważyć, a z drugiej strony ta wrażliwość przychodzi mi naturalnie. Czasami idę ulicą i widzę coś charakterystycznego, co mi zapada w pamięć, a potem używam tego w tekście jako porównania czy metafory. Być może po prostu mój mózg tak działa, tylko zanim mi zadałaś to pytanie, nie zastanawiałam się nad tym.

Powiedziałaś, że musisz się czasami stopować. Zauważyłam, że twoja książka jest bardzo poetycka, ale nie przekracza pewnej granicy. Dla mnie to jest nadal powieść. Ten język nie przytłacza historii, którą opowiadasz. Jak nie przekroczyć tej granicy i gdzie twoim zdaniem ona leży?

Nie wiem, czy jest taka granica, wydaje mi się, że to jest to bardzo subiektywne. Wiem, że dla niektórych moja książka jest już “za bardzo”, bo takie głosy usłyszałam. Moim zdaniem nie jest “za bardzo”, bo znam książki bardziej poetyckie, które nazywa się prozą. Na pewno w trakcie pisania warto zderzyć swój tekst z odbiorcą, który nam powie, jeśli nie będzie rozumiał, o co nam chodzi i będzie się gubił. To może pomóc tę granicę wyznaczyć, ale też trzeba polegać na wewnętrznej intuicji, która cię prowadzi. Ważny jest też dystans do tekstu. Czasami coś napiszesz, a potem za dwa tygodnie na to spojrzysz i widzisz, że tych metafor jest za dużo. Czasami jest też redaktor, który ci tę granicę wyznaczy. A czasami musisz trochę zawalczyć o swoją wizję, bo wiesz, że dla kogoś ta poetyckość może być przesadzona, ale twoja intuicja pisarska mówi ci, że książka właśnie taka ma być. Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy jest jakaś granica. Wydaje mi się, że każdy ją sobie musi wyznaczyć samodzielnie.

Wspomniałaś o redaktorze. Ciekawi mnie, jak wyglądała redakcja twojego tekstu i proces wydawniczy. Twoja książka jest trochę w poprzek trendów i rad dla młodych pisarzy. To jest taka nieśpieszna proza, bez szalonych zwrotów akcji, mocno poetycka i wyciszona. Nie ma w niej skupienia na punktach kulminacyjnych. Czy nie bałaś się, że taka książka nie znajdzie zainteresowania u wydawców, albo że w trakcie redakcji natrafisz na opór i próby jej ukomercjalizowania? 

Jedyne czego się bałam to tego, że moja książka jest za krótka. Maszynopisu miałam 150 stron, więc obawiałam się, że będą mi kazali dużo dopisywać. Ale ten strach okazał się bezpodstawny. Wydawnictwo na szczęście nie próbowało zmienić książki na bardziej komercyjną. Tak naprawdę nie miałam większych zmian w powieści. To były głównie poprawki językowe. Takich fabularnych czy strukturalnych po prostu nie było.

To jest też kwestia tego, że trafiłam na właściwą osobę, która na tyle zaakceptowała mój tekst, że praktycznie w niego nie ingerowała. To była pani Agata Pieniążek, która zajmuje się serią Proza PL w wydawnictwie Znak. W tej serii wydają tacy pisarze jak Sylwia Chutnik, Magdalena Tulli i Michał Witkowski. Myślę, że trzeba wiedzieć, gdzie się książkę wysyła. Ja nie wysyłałam manuskryptu do wydawnictw, które wydają tylko gatunkowe powieści, tylko raczej do takich, które wydają też prozę, powiedzmy, artystyczną. Takich, gdzie miałam szanse, że ktoś się Strupkami zainteresuje.

Ale też jest kwestia, czego w danym momencie wydawnictwo poszukuje. Bo być może ja trafiłam na taki moment, kiedy Znak akurat nie miał książki do serii Proza PL. Wiesz, bardzo dużo czynników na to wszystko wpływa, może się dziać naprawdę różnie. To jest świat, który nie działa schematycznie.

A czy się bałam, że moja książka nie jest gatunkowa? W Szkole Pisania Powieści miałam taki moment zawahania, bo tam dużo osób pisało gatunek. Albo jakiś thriller, kryminał, albo fantastyka, albo powieść obyczajowa dla kobiet. A je nie pasowałam do żadnego… Może najbardziej do powieści obyczajowej, ale nie do końca. Usłyszałam wtedy dobrą radę od Marii Kuli, która prowadziła Szkołę, żebym to olała i szła za swoją intuicją. Potem już o tym w ogóle nie myślałam. Bo też nie nastawiałam się na wydanie książki. Byłam skupiona na tym, żeby opowiedzieć tę historię, a potem, co będzie, to będzie. No i akurat tak się wydarzyło, że było OK. Że trafiłam na takich redaktorów, którzy byli po prostu do mnie przekonani od początku.

Gdybyś mogła dać sobie z przeszłości jedną radę dotyczącą pisania, jaka byłaby to rada?

Żeby za dużo nie zastanawiać się nad tym, co muszę jeszcze wiedzieć o pisaniu, żeby pisać, tylko po prostu działać. De facto jest to dosyć proste. Bierzesz zeszyt, długopis i próbujesz. Myślę, że taka to byłaby rada – żeby próbować, bawić się pisaniem i pozwolić sobie na popełnianie błędów.

Dziękuję za rozmowę!

Paulina Jóźwik – rocznik 1988, autorka powieści Strupki wydanej przez Wydawnictwo Znak Literanova. Wychowała się na śląskim blokowisku, mieszka w Krakowie, najchętniej pisze o wsi. 

Strona Pauliny:: www.paulinajozwik.pl
Tutaj można kupić e-booka Pauliny, a tutaj papierową książkę

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.