– Nie wychylaj się, bo utoniesz! – ryknął za nią Matti. – I co wtedy zrobisz? Dziewczyny nie umieją pływać!
– Sam nie umiesz pływać, matole.
– Umiem! Razem z Josephem wczoraj skakaliśmy ze skał!
– Chciałabym to zobaczyć. – prychnęła.
Stali na ciemnych skałach nad oceanem. Niebo miało kolor tropikalnego szejka. Miejscami bardziej arbuzowo, miejscami bardziej bananowo, a wszędzie bardzo mlecznie. Tylko u góry niebiesko. Przed nimi słońce odbijało się w morzu tworząc jasnozłotą ścieżkę.
– Słyszałaś, co mówią miejscowi? – Matti rzucił kamyk przed siebie. – Że przed zachodem słońca pojawia się ten taki pasek i to jest droga do złotego miasta. I że można normalnie nią iść, ale jak się dojdzie, to tam w tym mieście są złoci ludzie, którzy porywają takich, co tam przyszli. I rzucają na nich normalnie czar i oni już zapominają wszystko. I już tam zostają.
– Mógłbyś już przestać słuchać bzdur, które opowiada ci Joseph i zacząć używać tych dwóch szarych komórek, które masz w głowie.
– To nie Joseph mi opowiadał, tylko dzieciaki tutaj! Wszyscy w to wierzą.
– To są legendy, głupku. Jak ludzie toną, to opowiada się jakieś bajki o złotym mieście. Nikt nie idzie do żadnego złotego miasta. Ludzie toną i koniec.
– To wskocz tam do wody i zobacz, jak nie wierzysz. – Spojrzał na nią, kołysząc się na piętach.
– Nie będę nigdzie skakać, bo nie jestem głupia. Zabieraj manele i idziemy. Mama się będzie martwić.
– Boisz się?
– Cała się trzęsę. – przewróciła oczami.
– A ja się nie boję! Ja mógłbym skoczyć!
– Powodzenia. – mruknęła. Odwróciła się plecami od żółtawych fal. Miała dość tego miejsca i tego małego upierdliwca, który wszędzie za nią łaził.
– Patrz! – usłyszała za sobą. – Patrz, jak jestem daleko! – Ten mały debil stał na brzegu skał, tyłem do morza.
– Chodź tu! – warknęła.
– Ha! Wiedziałam, że się boisz!
– Chodź tu, głupku!
– A nie, bo jeszcze dalej pójdę! – cofnął się o krok i w tym momencie jego klapek ześlizgnął się z mokrego kamienia. Chłopiec kwiknął i rzucił się na kolana. Plastikowy bucik spadł na skałach poniżej.
– Matti! – ruszyła w jego kierunku.
– But mi zleciał! – chłopiec wygiął buzię w wielkie odwrócone U. – Muszę iść po buta!
– Ani mi się waż!
– Ale but! – spojrzał za siebie.
– Mama kupi ci nowy, chodź już.
– Ale ja chcę mój buuuuut! – Po okrągłej buzi zaczęły płynąć łzy.
Spojrzała na niego. Faktycznie kochał te klapki. Był taki okres, że w nich spał. Tata mu je kupił. Były niebieskie w białe króliki, a Matii uwielbiał króliki. Teraz jasny nadruk na plastiku był ledwo widoczny od ciągłego noszenia. Westchnęła.
– Zostań tu. Zejdę ci po ten klapek. Ale nie ruszaj się. Stań tam koło tamtego krzaka.
– I przyniesiesz mi buta na pewno? – Spojrzał na nią załzawiony, ale już spokojniejszy.
– Tak, tak. Już nie jojcz.
Szukając stopami drogi, metodycznie zaczęła schodził w dół. Morze uderzało o kamienie i podłoże było tu bardzo śliskie. Na ugiętych nogach posuwała się do przodu. W pewnym momencie musiała usiąść, spuścić stopy i powoli ześlizgnąć się na dół. Kiedy stanęła na kamieniu, rąbnęła w nią fala. Dziewczynka zachwiała się i w ostatniej chwili zdołała przytrzymać się skały. Zrobiło jej się gorąco. Naprawdę nie umiała pływać. Zaczęła zastanawiać się, co by się stało, gdyby faktycznie wleciała do wody. To było głupie – zejście tutaj. Powinna była po prostu zapakować bachora i iść do domu.
Ale była już blisko. Widziała przed sobą ten przeklęty klapek. Przyklęknęła, wyciągnęła rękę, złapała go i…
W tym momencie zalała ją wielka fala. Nie zdążyła nawet krzyknąć.
Do ust wpadła jej słona woda. Zaczęła wymachiwać rękami. Morze cofając się, zmiotło ją daleko od skał. “Utonę!” – w głowie miała tylko tę jedną myśl. “Utonę!”. Nie wiedziała co zrobić. Widziała skały, które wydawały się niesamowicie daleko i słyszała tylko huk oceanu. Woda zalewała jej oczy, nos, wszystko. Zaczęła tracić siły.
Nagle coś zamigotało przed nią. Otworzyła szerzej szczypiące od soli oczy. Zobaczyła długą skałę zwisającą z morza, całą złotą i chropowatą. Złocisty lodowiec. Wypuściła zaciśnięty nadal w dłoni klapek i wyciągnąła ręce w stronę błyszczącej struktury. Uchwyciła się jej i niezdarnie wdrapała się na na górę, na powietrze. Przetoczyła się na wierzch złotej skały i zaczęła gwałtownie kaszleć. Cała się trzęsła. Ale przeżyła. Udało się. Powoli usiadła i rozejrzała się. Od skał, na których zostawiła Mattiego oddzielał ją pas morza. Na myśl o tym, żeby wejść do wody i jakoś go przebyć, wzdrygnęła się. Nie ma mowy.
Wstała, ostrożnie obróciła się w przeciwnym kierunku i spojrzała w dół. Jej stopy dotykały gigantycznej, nierównej sztaby złota, która z jakiegoś powodu nie tonęła. Sztaba ciągnęła się aż po horyzont, migocząc w świetle nisko zawieszonego słońca. Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze. Zdała sobie sprawę, że stoi na tej samej świetlistej wstędze, którą obserwowała ze skał. Była na złotej drodze.
Co teraz robić? Nie chciała wskakiwać do morza. Nie chciała też siedzieć tutaj i czekać, aż zapadnie noc. Mogłaby pójść to drogą i zobaczyć, gdzie prowadzi. Może będą tam jacyś ludzie… “Złoci ludzie” – przypomniała sobie. “Ci, co porywają przybyszów i rzucają na nich urok”. Odgoniła myśl. Przecież to tylko takie bajdurzenia. Nie ma żadnych złotych ludzi ani uroków. “Ani złotych ścieżek na morzu…” Przełknęła ślinę. Nie mogła tutaj przecież zostać. Zrobiła więc to, co wydawało się jej jedyną sensowną opcją. Zaczęła iść w stronę słońca.
Pod wpływem ciepłych promieni mokre ubranie i włosy zaczęły wysychać. Kiedy tak szła, cała ogrzewana złotym światłem czuła, jak opuszcza ją lęk. Jej mięśnie były rozgrzane, jej krok pewny. Jasność wlewała się w nią i krążyła pomiędzy stopami, głową a koniuszkami dłoni. Dziewczynka przebywała w dziwacznym bezczasie. Nie wiedziała, jak długo trwała jej wędrówka, zauważyła jednak, że droga zmienia się. Na początku jasna i szeroka, stopniowo zwężała się i nabierała koloru miedzi. Kiedy spojrzało się w górę, można było zauważyć, że słońce całe spomarańczowiało, a jego koniuszek poczerwieniał jak zanurzony w pomidorowym soku. Mleczne indygo nieba przechodziło łagodnie w magentę.
Na horyzoncie zamigotały obłe kształty. Dziewczyna przetarła oczy. Tam rzeczywiście było jakieś miasto! Choć jeszcze ukryte za mgłą, wydawało się jej bliskie jak dom. Czerwonawe słońce obmywało dachy domów, wieże świątyń i rozległe kopuły pałaców. Poczuła trzepotanie w piersi i zaczęła biec. Tak bardzo pragnęła zdążyć! Tak bardzo chciała tam być!
Ścieżka pod jej stopami zwężała się. Twarda złota skała rozmiękała, utrudniając bieg. Pięty zanurzały się w podłożu jak w mokrym piasku. Ale była blisko! Mogła dostrzec już bramy miasta! Wyobrażała sobie ubranych w złote szaty strażników i królewskich szpiegów przemykających po dachach. Przed siebie, przed siebie! Stopy coraz bardziej grzęzły w międzianej miękkości. Słońce nabierało karminowej barwy. Nie! To nie mógł być koniec! Musiała dobiec do domu. Musiała dobiec do złotego miasta. Zaczęła się zapadać. Morska woda oblewała jej kolana, a ona parła przed siebie. Wymachując rękami, żeby zachować równowagę, sadziła wielkie susy. Byle zdążyć, byle zdążyć! Woda podchodziła jej już do pasa, ale nie zważała na to. Purpurowe słońca zbliżało się do horyzonu. Widziała już w oddali dwóch mężczyzn pilnujących bramy. Mieli ogorzałe twarze i wysokie, spiczaste kapelusza. Cali byli w złocie. Chciała do nich zawołać, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Stała już w wodzie po szyję. Machała rękami, aby dopłynąć do miasta, ale nie umiała przecież pływać.
Słońce zaszło. Droga zniknęła. Dziewczynka zaczęła tonąc. Złote miasto, chociaż już doskonale widoczne, nadal było poza jej zasięgiem. Morze wlewało się jej do ust i nosa. Morze zalewało ją całą. Jej ruchy, początkowo gwałtowne, ustały. Płuca wypełniły się piekącą cieczą. Przez chwilę wydawało się jej, że widzi kogoś, że jakaś postać, cała jasno-złota, podpływa do niej i chwyta ją za rękę. A potem już nic nie widziała.
8 Comments
Ewa
Dziękuję, właśnie przeczytałam – bajka przed zaśnięciem i to jaka piękna! :*
Marta Marecka
:* Dziękuję!
Alicja Liddell026+
Piękne… Symboliczne…
Marta Marecka
Dziękuję! <3
Anna Stranc
Szkoda, że ta opowieść skończyła się tak smutno.
Marta Marecka
Czasem trzeba 😉
Joanna
Cudne – jak tamto o jeziorze, które bardzo mi zapadło w pamięć. Mam syndrom i-co-było-dalej; będzie cd.?
Marta Marecka
Raczej nie. Chciałam, żeby każdy mógł sobie domyśleć, co stało się dalej (i czy coś stało się dalej).