Wyszedłem na pustynię. Byłem nagi, pot zasychał na mojej skórze w słony osad. Moje bose stopy dotykały parzącego piasku, moje ręce osłaniały oczy, kiedy wpatrywałem się w nieskończoną przestrzeń przede mną. Brak boga był obezwładniający. Nie było go w milionie ziarenek krzemu, które zebrały się tu przypadkiem, nie było w bezkresie nieba i w palących promieniach słońca. Był ogrom chaosu, ogrom natury i moje małe życie, które nie znaczyło nic dla nikogo, nie miało przyczyny i nie miało celu. Moja śmierć byłaby tylko epizodem, nie miałem tu nawet statusu statysty. Upadłem na kolana, ale odebrano mi przecież modlitwę. Wstałem więc, poszedłem przed siebie, rozpocząłem podróż.