Kiedy byłam mała, prześladował mnie sen o pokoju cieni. Wchodziłam do wielkiego, spróchniałego drzewa i trafiałam na biały korytarz zalany zimnym światłem jarzeniówek. Po obu stronach korytarza były drzwi. Prowadziły do niezwykłych pokoi. Jeden z nich wychodził na łąką, obsypaną fluorescencyjnymi kwiatami, inny pełen był pięknych drewnianych mebli. Zaglądałam do tych pokoi, ale od niechcenia. Niezbyt głęboko. Myślę, że wymyśliłam je – piękne, płytkie, magiczne krainy – w naiwnej próbie ucieczki od tego, co najbardziej mnie przerażało: pokoju cieni na końcu korytarza. Pokój cieni wyglądał jak mój pokój, ale był ciemny. Wiedziałam to, chociaż nigdy do niego nie wchodziłam, każdy bowiem kto przekroczył jego próg, stawał się cieniem rozpiętym na ścianie. Cień uwieziony był w pokoju na zawsze. Rozpięty jak na krzyżu cierpiał, myśląc o sobie i o innych cieniach.
W dniu, w którym zdałam maturę, przestałam śnić o cieniach. Dziesięć lat później poczułam jednak przemożne pragnienie napisania powieści. Napisałam ją w miesiąc. Było w niej pełno przygód, magii i ironii. Czułam, że stało się coś niezwykłego. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że otworzyłam drzwi do pokoju cieni, ale do niego nie weszłam. Decyzję, żeby wkroczyć do niego świadomie podjęłam kilka miesięcy później. Najpierw na próbę, umieszczałam tam dłonie, potem przesuwałam palce stopy, aż weszłam do niego cała. Mój cień pozostał w nim na zawsze. Okazało się jednak, że mam wiele cieni. Zostawiam je w moim pokoju, starannie układam je na ścianach w estetyczne desenie. Lubię i nie lubię wchodzić do pokoju cieni, ale tam jestem najbardziej sobą.