– Padnij. – pociągnął ją na ziemię.
W oddali usłyszeli ryk samochodu. Potem cisza.
– Chyba pojechali. – Wyszeptała.
Wyciągnął przed siebie dłoń, żeby ją zatrzymać.
– Poczekajmy chwilę.
Leżeli w mchu, miękkim i wilgotnym. Poczuł, że oddech mu spowalnia. Odwrócił głowę w jej kierunku. Na brzuchu, z podbródkiem na lewym przedramieniu patrzyła przed siebie. Prawą dłoń miała ułożoną przy twarzy. Była na wyciągnięcie ręki, oddzielona kilkoma centymetrami powietrza, które były granicą solidną jak mur. Widział las włosków na jej skórze i strup na łokciu jak kora małego drzewa. Jej przedramię miało kolor kawy z mlekiem na pierwszy rzut oka, ale na drugi rzut oka było tam wiele barw. Ledwie zauważalne fioletowawe żyłki, plamki czerwieni, podłużne blizny w kolorze różu z ciemniejszą obwódką. Piegi, które gromadziły się na przedramieniu, a potem stopniowo rozpraszały, wsuwały na grzebiet dłoni i muskały palce, bardzo długie palce z długimi paznokciami. Pomyślał, że nigdy nie przyglądał się żadnej kobiecie. Że nie ma czasu na to przyglądanie. Pach, pach, dzień dobry, ruchanie i nara. Że miałby ochotę przyjrzeć się i zbadać strukturę jej skóry kawałek po kawałku. Tu szorstko, tu gładko, tu twardość paznokci, tu miękkość ramienia. Czuł że była ciepła, jak nagrzana słońcem, słońce padało na kawałek dłoni, a kawałek dalej padał na nią cień. Myślał, że chciałby poczuć jej temperaturę. Ciepło dłoni, chłód uszu, chłód policzka, ciepło ust.
Huk. Spiął się cały. Spojrzał za siebie w stronę hałasu. Przed nimi przebiegła spanikowana sarna. Co za głośne bydlę.
– Idziemy? – Spojrzała na niego – Jak sarny popierniczają, to chyba jest bezpiecznie.
– Idziemy. – Wstał i podał jej rękę.