W zeszłym tygodniu miałam napisać post o tym, jak walczyć z prokrastynacją. Sprokrastynowałam jednak ten tekst i wrzucę go w przyszłym tygodniu. W poniedziałek postanowiłam, że zamiast wyciskać z siebie kolejne jałowe zdania, zapakuję plecak i wyjadę z miasta bez komputera.
Kiedyś bym tego nie zrobiła. Kiedyś wydawało mi się, że najlepszym lekiem na osławioną „blokadę pisarską” jest zablokować tyłek w fotelu i po prostu pisać. To bywa dobry pomysł. Czasami po prostu trzeba przełamać swój opór przed pisaniem.
Ale jest taka blokada, której nie da się przeskoczyć przyklejając nadgarstki do klawiatury i pohukując na samego siebie. Ta blokada to wypalenie.
Ten problem nie dotyczy zdrowych jednostek, które doskonale potrafią zbalansować pracę, życie i pisanie, umieją czytać sygnały z organizmu i wiedzą, kiedy odpuścić. Ale mnie zdecydowanie dotyczy. Po części to wynika z wychowania i z presji otoczenia, które uprawia kult nieustannej produktywności. Po części z faktu, że lubię pracę i kocham pisanie. Lubię być kompetentna. Lubię trzaskać tekst za tekstem, odhaczać zadanie za zadaniem i czuć się jak superwoman. Nie mam problemu ze ściskaniem samej siebie gorsetem dyscypliny. Więc pędzę przed siebie dwieście na godzinę, aż w pewnym momencie orientuję się, że nie starcza mi pary, że po prostu fizycznie nie mam siły i z impetem hamuję.
Najpoważniejszego wypalenia doświadczyłam trzy lata temu.
Z bogini produktywności stałam się osobą, dla której wstanie z łóżka było osiągnięciem. To dało mi do myślenia. Ale nie na tyle, żeby co jakiś czas znowu się nie rozpędzać ciut za bardzo. Tak jak ostatnio. Wrzucam sobie tych zadań. Tu mam warsztat taki, tam warsztat śmaki, tu kurs internetowy, tam spotkanie. A poza tym piszę: artykuły naukowe w pracy, opowiadania na konkursy w domu, posty blogowe, recenzje. I z jednej strony to fantastyczne, mam flow i jestem wniebowzięta. Z drugiej – w ten sposób naprawdę łatwo jest się wypalić. Kreatywność jest pod tym względem bezlitosna. Jeśli uprawiamy rabunkową gospodarkę swojej wyobraźni, to w pewnym momencie nie zostaje nam nic poza jałową ziemią.
Julia Cameron często porównuje kreatywność do stawu. Żeby z niego coś wyłowić, trzeba go najpierw narybić. Narybianie stawu to napełnianie wyobraźni obrazami, czytanie, pozwalanie sobie na marzycielstwo. To zachowanie równowagi między kreatywnymi wydatkami a przychodami jest niezwykle ważne. I równie ważne jest zachowanie rytmu pomiędzy robieniem, a nierobieniem.
Nierobienie daje kreatywności przestrzeń.
Twórczość polega na łączeniu między sobą różnych elementów, które mamy w głowie. Nasza podświadomość celuje w tworzeniu takich połączeń – nieoczywistych, nieograniczonych społecznymi oczekiwaniami – i robi to właśnie wtedy, kiedy my nie robimy nic. Kiedy śpimy, kiedy spacerujemy, kiedy kroimy marchewkę. Nasza podświadomość mieli wtedy wszystkie obrazy, które do niej wrzuciliśmy, to, nad czym pracowaliśmy w ciągu dnia, aż w końcu podsuwa nam niezwykły, oryginalny pomysł. Jeśli nie damy jej na to czasu, bo cały czas ciśniemy, to nasze pisanie będzie bezbarwne i oczywiste. Jałowe.
I takie było moje pisanie, kiedy tydzień temu próbowałam stworzyć post na bloga.
Tłukłam te bezbarwne zdania, męcząc się niemiłosiernie, aż stwierdziłam, że to nie ma sensu. Stanęłam na krawędzi wypalenia i zawróciłam. Dałam sobie czas. Pojechałam na wieś i patrzyłam na drzewa. Poszłam do biblioteki wypożyczyć nowe komiksy, bo nie ma nic bardziej inspirującego niż komiksy i książki dla dzieci. Narybiałam ten pusty staw. Czasami jedynym sposobem na blokadę pisarską jest przyblokowanie się w fotelu i pisanie. A czasami najlepszą rzeczą, którą można zrobić dla pisania jest niepisanie. Odpuszczenie.