Skip to content Skip to sidebar Skip to footer

Syndrom fantastycznej uczennicy – z Jagodą Ratajczak o pisaniu, ćwiczeniu stylu i „potencjale rynkowym”

Z Jagodą znamy się jeszcze ze studiów. Jako filolożka i tłumaczka od lat niezmordowanie popularyzuje w mediach społecznościowych językoznawstwo. Jej nowa książka “Języczni. Co język robi naszej głowie” (do kupienia tutaj) to zbiór popularnonaukowych esejów wydanych przez Karakter. W tym wywiadzie rozmawiamy przede wszystkim o szlifowaniu warsztatu pisarskiego i o trudnej drodze do publikacji.

Jagoda Ratajczak

Zacznijmy od pytania, które zawsze zadaję młodym pisarzom, zwłaszcza debiutantom

Chyba wiem, od którego, bo czytam te twoje wywiady, ale dawaj.

Kiedy i dlaczego zaczęłaś pisać?

Zaczęłam pisać chyba mając lat siedem albo osiem, a zaczęło się od syndromu fantastycznej uczennicy i najlepszej domorosłej polonistki w szkole. Myślę, że wiele osób, którym się mówi, że są fantastyczne z polskiego, zaczyna tworzyć rzeczy, które oczywiście z perspektywy czasu wydają się grafomańskie i barokowe, jak to bywa zazwyczaj z wypracowaniami na języku polskim. Więc tak naprawdę zaczęłam pisać jako fantastyczna uczennica, która pisała najlepsze wypracowania w klasie. Straszny banał, straszna sztampa. Chociaż tak naprawdę nie wiem czy mogę powiedzieć, że to był początek pisania. Czy można mówić, że faktycznie się pisze, kiedy się ma siedem-osiem lat? Chyba nie. Powinnam tak naprawdę liczyć od momentu, kiedy założyłam bloga i zaczęłam regularnie publikować. Powiedzmy, że to jest tak naprawdę ta niejajcarska cezura pomiędzy pisaniem a niepisaniem. Miałam wtedy około lat dwudziestu jeden. Zaczęłam się interesować konkretną dziedziną, stwierdziłam, że będą ją popularyzować, że będę na ten temat pisać na blogu i to nauczyło mnie  dyscypliny pisania. Mam nadzieję, że to jest satysfakcjonująca odpowiedź: z jednej strony kujonek, który był świetny z polskiego i pisał najlepsze wypracowania, z drugiej wiesz,  typowa blogerka [śmiech]. Z resztą prowadziłam kiedyś bloga o bardzo wymownej nazwie “Następna Blogująca”.

Pamiętam bloga “Następna Blogująca”! Pamiętam, że czytałam tego bloga!

Ta nazwa była straszna. Miała być zabawna, ale wydaje mi się, że była taka tylko dla mnie, ale to tak na marginesie.

Kiedy wracasz do tych tekstów z bloga, to są tam rzeczy, które ci się podobają, czy w ogóle totalne zażenowanie i nie jesteś w stanie tego czytać?

Dla mnie najbardziej zatrważające jest to, jak bardzo byłam obciążona typowo polskim myśleniem o pisaniu. Te teksty były potwornie barokowe. To są teksty, które powstawały w okresie, powiedzmy, licealnym i wczesno-studenckim. Wydawało mi się wtedy, że ta potężna liczba przymiotników, pięknych metafor, zdań wielokrotnie złożonych, to jest coś, co sprawia, że pisanie jest dobre. Powiedziałabym, że to było silenie się na pisanie literatury, podczas gdy dobre pisanie polega na tym, żeby kondensować, syntetyzować. Przynajmniej niektóre rzeczy, przynajmniej w niektórych gatunkach. Wydaje mi się, że porządek pisania, porządek wypowiedzi świadczy o porządku myślenia i tego mi w tych tekstach brakowało. Trochę mnie to przeraża.

Wydaje mi się, że tak naprawdę nadal muszę pracować nad tym, żeby nie uciekać w ten styl pisania, który w czasach licealno-wczesnostudenckich wydawał mi się imponujący i świadczący o dobrym warsztacie.

A jak uczyłaś się takiego lepszego stylu? Kiedy w ogóle stwierdziłaś, że ten barokowy styl to nie jest to i zaczęłaś bardziej w stronę tej kondensacji? I jak to ćwiczyłaś?

Pamiętasz naszego wspólnego nauczyciela pisania na trzecim roku anglistyki? Jako pierwszy zwrócił mi uwagę na to, żebym nie starała się przeszczepiać polskiego stylu pisania, bo zapewne domyślał się, że jest to polski styl, do pisania po angielsku. Podsunął mi nawet parę lektur na temat tego, jak dobrze pisać. Były to lektury anglojęzyczne i przedstawiające przykłady z tekstów anglojęzycznych, ale pomyślałam sobie, że, o ironio, właśnie ucząc się pisać po angielsku, jestem w stanie nauczyć się lepiej pisać po polsku.

Jak to się stało, że zaczęłaś pisać książkę i jak wyglądała w ogóle twoja droga z tą książką? Jakie miałaś trudności przy pisaniu tej książki?

Przy samym pisaniu chyba największą trudność sprawiało mi stworzenie tekstu, który sobie wyobraziłam. Dążyłam do realizacji pewnej konkretnej wizji i tą wizją było stworzenie tekstu, który byłby  tyleż przystępny, zabawny i ludzki, co nietani. Czasami  bowiem w tekstach popularno-naukowych autor chcąc być przystępnym, zabawnym i chcąc pokazać ludzką twarz danej dziedziny, zaczyna trochę za bardzo śmieszkować i spoufalać się z czytelnikiem. W konsekwencji powstaje tekst, który jest irytujący.  Bardzo chciałam tego uniknąć. Modelowanie tekstu tak, żeby od takiego pseudokomizmu uciec, było dla mnie naprawdę dużym wyzwaniem.

Okładka książki "Języcznie. Co język robi naszej głowie"

Co do drogi do napisania książki, zaczęłam pisać teksty na bloga, po czym pomyślałam, że niektóre wątki wzbudzają na tyle duże zainteresowanie i same w sobie są tak bardzo ciekawe, że warto je rozwinąć właśnie w postaci dłuższych tekstów. Od początku wiedziałam, że książka będzie zbiorem tekstów, że to będzie kolaż tematyczny. Że będzie to zbiór może esejów, może nawet felietonów, a nie kobyła na jeden konkretny temat.

Kiedy zaczęłaś pisać tę książkę? I jak długo ją pisałaś?

Zajęło to lata. Te teksty rodziły się na przestrzeni bodajże pięciu-sześciu lat i wielokrotnie się zmieniały. Wielokrotnie je przepisywałam. Tematyki się trzymałam, bo wyszłam z założenia, że tematy się bronią i warto przy nich pozostać, natomiast forma tych tekstów była… [śmiech] no, na początku średnia. Tak, jak powiedziałam, cały czas dążyłam do realizacji  swojej wizji. Miałam pewne wyobrażenie tekstów, które chcę opublikować i musiałam w tym kierunku podążać. A wiadomo, że rozdźwięk między tym, jak człowiek pisze, a tym, jak chce pisać, bywa bardzo duży.

Czyli ta praca nad książką była bardziej pracą nad językiem, stylem i formą – tak jakby uczyłaś się pisać na tej książce…

Tak. Bardzo dobrze powiedziane! Uczyłam się pisać na tej książce i wydaje mi się, że skończyłam ją pisać w momencie, w którym miałam już świadomość tego, co jest moją mocną, a co słabą stroną i mam punkt wyjścia do dalszej pracy nad stylem. Ale rzeczywiście dobrze to ujęłaś – to była nauka pisania. O tyle fortunna, że zakończona publikacją, ale widzisz, to jest kwestia tego, że to trwało tak długo. Gdyby to nie trwało tak długo, rezultat byłby nieco inny niż publikacja. Prawdopodobnie byłoby nim schowanie tekstu do szuflady [śmiech].

Wiedziałam, że długo szukałaś odpowiedniego wydawcy. Czy do samego końca przepisywałaś?

Tak. Przepisywałam tę książkę wielokrotnie jeszcze zanim znalazłam pierwszego wydawcę. Pięć, sześć lat temu pojawiła się pierwsza osoba chętna mnie wydać. Na szczęście zrobiłam research i przekonałam się, że weszłabym na minę decydując się na publikację w tamtym wydawnictwie. Do tamtego momentu przepisywałam książkę, a także od tamtego  momentu aż do momentu podpisania umowy z KarakteremNon stop obróbka tych samych tekstów. Możesz sobie wyobrazić, że już nie mogę na nie patrzeć po takim procesie. Po prostu już nic, co kiedyś mnie bawiło w tych tekstach już mnie nie śmieszy. Już mdli mnie na ich widok [śmiech].

Jak to się w ogóle stało, że trafiłaś do Karakteru?

Rok temu napisałam do nich w przypływie desperacji.  Na tym etapie odrzuciło mnie 16 wydawnictw – jestem lepsza niż J.K. Rowling.Napisałam: “Słuchajcie, od dobrych dwóch lat słyszę od innych wydawców, że to zajebista książka, ale nie widzą w niej potencjału rynkowego”. Dokładnie tego sformułowania używali – „potencjał rynkowy”. Pisząc do Karakteru wyszłam z założenia, że nie mam już nic do stracenia. A że oni szczycą się tym, że wydają to, co im się podoba, to pomyślałam, że może inaczej spojrzą na moją książkę. Nie jak na potencjalny produkt, który ma się sprzedać w zatrważającym nakładzie, tylko jak na ciekawą rzecz, którą być może warto ludziom przedstawić. Małgośka Szczurek, która jest redaktorką Karakteru odpisała, że  książka jest super i że to fajny temat, któregona polskim rynku w takiej formie  jeszcze nie przedstawiano czytelnikom, ale mają w planach inną publikację językową. Miała tutaj na myśli Babel Gastona Dorrena.  Powiedziała mi wprost, że jeżeli ta książka chwyci,  biorą mnie. Zdałam sobie wtedy sprawę, jak ogromną rolę odgrywa szczęście w tym całym procesie. Człowiek czasami bardzo osobiście bierze do siebie porażki na polu wydawniczym, a tymczasem decyzja, żeby jakąś propozycję odrzucić wcale nie jest związana z tym, jaką jakość prezentujesz, tylko z tym, jakie są obecnie trendy i zainteresowania czytelników. Karakter zaryzykował wydając Babel, bo to właśnie była pierwsza rzecz o języku, która  ukazała się na polskim rynku – mówię tutaj oczywiście o książkach popularno-naukowych. Kiedy okazało się, że ludzie są naprawdę tym tematem zainteresowani, Karakter uznał to za zielone światło dla mnie. Widzimy więc, że tak naprawdę  bardzo dużą rolę odegrało tu szczęście. Nie chcę teraz deprecjonować swoich wysiłków i wartości, którą reprezentuje moja książka, ale pewne rzeczy musiały się po prostu zgrać.

Wydaje się, że język to jest taki niszowy temat, ale jednak masz duży following na Facebooku. Powiedz, jak zainteresować ludzi takim tematem? I jak np. teraz promujesz tę książkę?

Promocja dopiero przede mną i oczywiście moje media społecznościowe będą odgrywać w tym dużą rolę , ale to bardzo dobre pytanie. Mamy pewien problem z językiem i ten problem można zawrzeć w zdaniu “Język nie jest sexy”. Uważa się, że jest to temat niszowy i tak z resztą uważali wydawcy, którzy moją książkę odrzucili. To paradoks, bo język towarzyszy nam na co dzień i wszyscy językiem się posługujemy, prawie wszyscy jakiegoś języka obcego się uczymy albo używamy, a mimo to sam język nie jest tematem naszych rozmów, naszych rozmyślań. Pomijając studentów filologii, tłumaczy czy językoznawców, których siłą rzeczy ten temat ekscytuje , mało kto poświęca uwagę językowi. Pomyślałam, że trzeba zrobić tyle, ile się da, żeby uświadomić ludziom, jak bardzo jest to namacalne, jak często nam towarzyszy, na jak wiele rzeczy wpływa. Dlatego zawsze starałam się opisywać pewne zjawiska językowe używając anegdot i przykładów z życia. Dopiero potem przechodzę do bardziej naukowego dyskursu i na koniec zadaję czytelnikom pytania, zachęcając ich do dyskusji. I oczywiście, chociaż jest to straszne, jest to brutalne, w przypadku mediów społecznościowych, gdy pokazujesz swoją gębę, wszyscy się cieszą [śmiech]. Wtedy możesz pisać chociażby o akwizycji języka pierwszego i fonologii, czy o czym jeszcze dusza zapragnie; jeśli do tego dorzucisz piękną twarz,  od razu odzew jest większy. Jest to straszne, trochę się tego wstydzę, ale wielokrotnie tę sztuczkę stosowałam [śmiech].

To jest w ogóle ciekawe. Bo z jednej strony ludzie nie interesują się zazwyczaj językiem. Kiedy mówisz, że jesteś językoznawcą, to kobiety nie rzucają stanikami, a mężczyźni nie rumienią się. Ale z drugiej strony, jak rozmawia się o dwujęzyczności, to ludzie się zazwyczaj jarają tym tematem i każdy ma tysiąc pięćset anegdot o tym, jak syn ciotki, która mieszka w Wielkiej Brytanii mówi trzema językami. Z jakiegoś powodu jeden język nie jest sexy, ale gdy mowa o dwóch językach – wszyscy są zainteresowani i każdy ma coś do powiedzenia.

Tak, chociaż na temat i dwujęzyczności krąży, jak sama wiesz, wiele mitów i szkodliwych przekonań. Jest to jednak  fantastyczny punkt wyjścia, żeby ludzi zainteresować językiem jako takim. Zaserwować im na dzień dobry historię o dwujęzyczności i o tym, czy naprawdę jest taka straszna dla rozwoju poznawczego, o tym, czy rzeczywiście  dzieci dwujęzyczne mieszają języki, o tym czy naprawdę można mieć dwie osobowości tylko dlatego, że mówi się dwoma językami. Oczywiście, gdy słyszysz te historie, najpierw zastanawiasz się, kto je wymyśla i dlaczego nikt ich nie weryfikuje [śmiech]. Ale sam fakt, że ludzi to interesuje, jest dla mnie jakąś szansą i jakimś światełkiem w tunelu.

Ok, czas na ostatnie pytanie: gdybyś mogła dać sobie z przeszłości jedną radę, jaka byłaby to rada?

Mówimy o pisaniu oczywiście, prawda?

Tak.

Czy o wyborze tematu? [śmiech]

O obu jeśli chcesz! [śmiech]

To trudne pytanie. Myślę, że dałabym sobie radę, którą ty niedawno dałaś czytelnikom na swojej stronie: żeby czytać więcej rzeczy nie w swoim stylu. „Czytaj więcej rzeczy, które otworzą cię na zupełnie inne tematy, zupełnie inną narrację, zupełnie inną stylówę.” Wydaje mi się, że zbyt długo tkwiłam w ciepłym kokonie, który sobie stworzyłam otoczona ulubionymi autorami, piszącymi w określonym stylu, i chyba dość późno otworzyłam się na innych twórców, na inne gatunki literackie. I to jest zdaje się rada, którą dałaś, prawda?

Tak, ja mówiłam to w kontekście gatunków, bo ludzie mają straszne uprzedzenia jeśli chodzi o gatunki literackie. Zwłaszcza super modne jest szpanowanie tym, że się nie czyta fantastyki [śmiech]

Ja niestety jestem jedną z takich osób [śmiech]. Ale trochę się otwieram, bo na przykład dwa tygodnie temu zaczęłam czytać opowiadania Sapkowskiego. Nie do końca jestem w stanie to przetrawić, ale próba została podjęta [śmiech]. Więc rzeczywiście – to bym sobie poradziła dziesięć lat temu: “nie bądź zakutą pałą”.

Jest to piękna konkluzja! Dzięki!

Jagoda Ratajczak (ur. 1987) filolożka, tłumaczka przysięgła i konferencyjna, członkini Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Przysięgłych i Specjalistycznych TEPIS oraz Związku Zawodowego Tłumaczy Przysięgłych. Absolwentka Wydziału Anglistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Jako sferę badań i działań upodobała sobie psycholingwistykę, naukę o dwujęzyczności i akwizycji języka, w której próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania nurtujące ją od dzieciństwa. Mieszka w Poznaniu, pracuje tam, gdzie trzeba. 

Facebook Jagody: https://www.facebook.com/jagodaratajczakjezykowo/
Instagram Jagody: https://www.instagram.com/jagoda_jezykowo/
Książka Jagody: https://www.karakter.pl/ksiazki/jezyczni-co-jezyk-robi-naszej-glowie

Leave a comment

0.0/5

0