Skip to content Skip to sidebar Skip to footer

Trzeba zrobić pierwszy krok-z Anną Płowiec o tworzeniu bohaterów, procesie twórczym i jedzeniu

Dzisiaj mam dla Was prawdziwy rarytas: wywiad z Anią Płowiec, autorką powieści “W cieniu magnolii” oraz kontynuacji “Sekrety Julii”, którą wychodzi 17.07. 2019 i możecie ją kupić w przedsprzedaży tutaj.

Anię poznałam na warsztatach pisarskich u Marii Kuli i stała się dla mnie prawdziwą inspiracją. Często myślimy o autorach jako o wybrańcach bogów, którzy rodzą się z piórem w ręku i przez całe życie ścierają się z muzami. Ania pokazuje, że pisarze to ludzie z krwi i kości. Chociaż zaczęła pisać stosunkowo późno, wydała świetnie ocenianą powieść w jednym z największych polskich wydawnictw, zdobyła uznanie krytyków oraz wiernych fanów. A także podpisała kontrakt na dwie kolejne książki. W tym napakowanym informacjami wywiadzie opowiada o swoim procesie twórczym i zdradza sekret tworzenia dobrych bohaterów (muszą dużo jeść ;))

Kiedy i dlaczego zaczęłaś pisać?

Po wieloletniej pracy w biurze maklerskim miałam przerwę w życiu zawodowym i pracy na etacie. Robiłam dorywczo różne rzeczy, lecz czułam się wypełniona pustką. To było bardzo namacalne odczucie, że miałam w swoim zasięgu prawe wszystkie części puzzli, z których mogłam poskładać swoje szczęśliwe, udane życie, brakowało tylko jakiegoś jednego elementu, którego w żaden sposób nie mogłam namierzyć.

Anna Płowiec ze swoją debiutancką książką
Anna Płowiec ze swoją debiutancką książką

Szukałam. Egzotyczne podróże, wyszukane gotowanie, rynek nieruchomości, amatorska aranżacja wnętrz, wszystko fajnie i ekscytująco, ale wszystko nie to. Zupełnie wtedy nie pamiętałam o swoim marzeniu z dzieciństwa, że chcę napisać książkę. Przez parę lat próbowałam różnych rzeczy bojąc się przyznać do tego, że może jednak właśnie pisanie. To zajęcie wydawało mi się odpowiednie tylko dla wybranych i dla mądrzejszych, i dla tych bardziej pracowitych. W podziękowaniach umieszczonych w „W cieniu magnolii” opisałam kluczowy moment, który sprawił, że nie miałam już wyjścia i musiałam zacząć pisać. Wyśniłam pewien sen – historię, która spowodowała, że od tego momentu zaczęły się moje poszukiwania już nie pod tytułem „co”?, tylko pod tytułem „jak”?

Kiedy wpadł Ci do głowy pomysł na “W cieniu magnolii”? 

To był dłuższy proces. Na jednym z pierwszych warsztatów pisarskich napisałam krótki fragment o gderającej starej pannie, która otwiera drzwi listonoszowi, a tu… okazuje się, że to jej miłość sprzed wielu, wielu lat. Zszokowana udaje, że go nie poznaje pod sumiastym wąsem przykrywającym pół twarzy, starszy listonosz również nic nie daje po sobie poznać, drzwi się zamykają. Koniec sceny. W moim zamyśle bohaterka miała potem biegać i szukać tego listonosza po klatce, ale prowadząca uświadomiła mi, że kto by chciał czytać historię o gderającej starej pannie i podstarzałym listonoszu? I w ten sposób początek opowiadania z warsztatów pisarskich rozrósł się do powieści „W cieniu magnolii” – stara panna w trakcie pisania zmieniła się w atrakcyjną, owdowiałą Alicję, a starszy wąsaty listonosz w przystojnego architekta Janka wracającego po latach emigracji ze Stanów. Kolejne wątki otwierały się już podczas samego procesu pisania. Co wiedziałam od samego początku w trakcie pisania tej powieści? Że na pewno bohaterowie muszą się odnaleźć, a ich stara miłość musi mieć swoją nową szansę. Od razu przepraszam, jeżeli obalam tutaj romantyczne przekonanie, że gotowy, genialny pomysł musi wpaść autorowi do głowy i pozostaje tylko umiejętnie go spisać. Czasami może tak, bo w swoim notesie mam już właśnie gotowy, świetny wg mnie pomysł na czwartą książkę, który wpadł mi do głowy podczas czytania wywiadu z Nergalem gdy czekałam na start samolotu, ale akurat w przypadku „W cieniu magnolii” pomysł powoli ewoluował.

Jak wygląda Twój proces twórczy? 

U mnie bywa różnie. Pomysł na powieść, a nawet na poszczególną scenę może być wypracowany, a może trafić w ciebie niczym grom z jasnego nieba. Zazwyczaj piszę scena po scenie, tak jak mają być ułożone w książce, po kolei. Mam wtedy większą kontrolę nad całością, i mogę na bieżąco wymyślać coś nowego, co mi przyjdzie do głowy podczas pisania. 

Często nie wiem, od czego konkretnie ma się zacząć kolejna, nowa scena. Na tę niemoc twórczą mam dwa sposoby. Jeden to bieganie – zakładam adidasy, sportowy strój i idę na godzinę do parku przewietrzyć umysł i pobudzić endorfiny. Często wtedy wpada mi coś do głowy i jest prawdziwe WOW! Czasami jednak nie pomaga i początek musi być ciężko wypracowany i wysiedziany dwie, trzy godziny, zdanie po zdaniu, akapit po akapicie, takie toczenie kamieni pod górkę. Najgorsze jest to, że wtedy NAPRAWDĘ mi się wydaje, że tym razem dalej już nie pójdzie, zastopowało na amen. Strasznie mnie męczy ta świadomość. Taki scenariusz powtarza się co parę dni albo co parę tygodni, w zależności od intensywności pisania, dwie godziny potrafią się przeciągnąć do dwóch dni. Ale wtedy sobie piszę taki wstęp dla siebie, co w tej scenie chcę pokazać, czym scena ma się zakończyć i do czego doprowadzić, piszę na próbę jedno zdanie, potem drugie, mąż mi robi kawę, mówi do mnie, coraz bardziej zniecierpliwiony moim jęczeniem: zacznij tylko i jakoś pójdzie, przecież wiesz, no i powoli zaczynam i rzeczywiście jakoś idzie. Bo mi najtrudniej jest zacząć, a potem mózg i wena się rozkręca. 

Planujesz szczegółowo fabułę czy lecisz na żywioł? 

W szczegółowym planowaniu dochodzę tak mniej więcej do połowy książki, bo potem już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę pisać i odpuszczam planowanie. Wychodzę ze słusznego założenia, że zawsze przecież coś się wymyśli w międzyczasie, albo sami bohaterowie powiedzą, co i jak ma być dalej. Nie ma co ich co za bardzo wyręczać, zwłaszcza że w pewnym momencie i tak zaczynają żyć własnym życiem. 

Wiem też, jak książka ma się zakończyć, przynajmniej mniej więcej. A i tak często jestem zaskakiwana rozwojem wydarzeń?

Nawet jeśli mam zaplanowaną szczegółowo scenę od punku A do punktu B, to zazwyczaj od A do B dochodzę inną drogą niż zaplanowałam, a często w ogóle ląduję w C. Staram się nie lądować w D, zwłaszcza w czarnej??Ale zdecydowanie uważam, że jakiś plan powinien zawsze być – łatwiej się żyje i łatwiej pisze, gdy wiadomo do czego zmierzać, nawet jeśli okrężnymi drogami albo na skróty.

Czy piszesz zrywami, czy regularnie? 

Mam nadzieję, że gdy za dziesięć lat ktoś będzie chciał zrobić ze mną wywiad i zada mi takie pytanie, to mu odpowiem, że regularność to moje drugie imię. Póki co – to u mnie marzenie ściętej głowy. Gdy czytam o pisarzach, którzy wstają raną i biorą się do pisania, potem krótka przerwa i znowu pisanie, to podziwiam całą sobą. Ja czasami piszę 10, 12 godzin dziennie, i po paru dniach jestem tak wyeksploatowana, że przez kolejne dni pisarsko nie zrobię już kompletnie nic. Czasami zaś tak popisuję sobie po trzy, cztery godzinki dziennie. Albo znów nie piszę nic, tylko czytam godzinami usprawiedliwiając się sama przed sobą, że przecież muszę się zrelaksować. Gdy nie mam przynajmniej trzech godzin czasu w jednym ciągu, to nawet nie siadam do pisania, bo zauważyłam, że umysł mi się rozgrzewa po jakiś dwóch, trzech godzinach pracy i wtedy jest to najefektywniejszy czas, bo pomysły przychodzą same, a palce nie nadążają biec po klawiaturze za pędzącymi myślami. I pozostaje jeszcze kwestia presji czasu i terminów – to mi zawsze pomaga?

Ale na ten rok założyłam ambitne plany odnośnie regularności.

Czy masz jakiś pisarski rytuał? 

Chciałabym, to podobno pomaga, ale sama jeszcze się nie dopracowałam, być może za krótko jestem pisarką?Miałam rytuał wygodnego usadawiania się do pisania na miękkiej kanapie, moszczenia się wśród poduszek w pozycji wpółleżącej, z laptopem na kolanach, z ziółkami pod ręką które zawsze stygły, bo w ferworze pisania zapominałam o nich, ale mój kręgosłup długo tego miłego i komfortowego rytuału nie wytrzymał. Muszę więc opracować inny, równie przyjemny, a póki co piszę na twardym krześle przy stole w kuchni, gdzie wokół mnie toczy się rodzinne życie i życzliwa rodzina zawsze przypomni, że herbata stygnie.

Jak budujesz bohaterów? 

Swoich bohaterów, już jako „doświadczona” autorka udanego debiutu ?, buduję bardzo wzorowo i wzorcowo. Wypełniam dla nich ankietę, określam ich wygląd, cechy charakteru, czym się w życiu kierują, jaki mają system wartości, jakie mają cele i pragnienia, czy mieli jakąś traumę w dzieciństwie, co mają w lodówce, jakie książki trzymają przy łóżku, itp. I jest gotowy bohater – wypisz, wymaluj trójwymiarowy jak żywy, tylko go stosować. Tylko co z tego? Bo gdy tylko zaczynam pisać, mój precyzyjnie wymyślony bohater od razu zaczyna się buntować i zachowuje zupełnie inaczej, niż było w sporządzonej dla niego ankiecie, nie mówiąc już o stroju i ulubionych smakołykach. A przygotowanej przy łóżku książki o samorozwoju ani by palcem nie tknął, może tylko po to, żeby ją przesunąć i zrobić miejsce dla lampki z winem albo talerza kanapek. I tak cała wielodniowa praca nad bohaterem idzie na marne. Zwłaszcza że mój bohater na początku, niezależnie od ankiety, i tak jest bardzo drewniany nim się trochę rozrusza, czasami wymaga dwóch, trzech rozdziałów, by dać się lepiej poznać i oswoić. Ale już z tym nie walczę, daję mu czas, żeby się rozkręcił i mnie poprowadził.

Co sprawia, że są tak realistyczni? 

Naprawdę są? To może jednak ta ankieta bohatera ma swój głębszy sens, którego jeszcze do końca nie potrafię wyłapać??A tak poważnie to lubię, gdy bohater nie jest zupełnie biały albo czarny. Ma w sobie mieszankę różnych cech, lepszych i gorszych, jak to w życiu. Tylko któreś przeważają. Różne zachowania i wypowiedzi czerpię z życia – takie są najprawdziwsze. U mnie bohaterowie dużo jedzą, pewnie dlatego, że i ja lubię jeść – ta czynność też jest mocno realistyczna.?Ostatnio zorientowałam się, że gdy piszę, to ciągle jestem głodna. Po przeczytaniu dłuższego tekstu zorientowałam się, dlaczego – no jedzą i jedzą, i to jakie dobre rzeczy. Z tym na przyszłość muszę bardziej uważać, jedna bohaterka już się chce odchudzać w kolejnej książce. Do czego ja ją doprowadziłam?

Wiele osób twierdzi, że w Polsce ciężko jest zadebiutować. Tymczasem Twoja debiutancka powieść “W cieniu magnolii” została wydana przez Znak i cieszy się dużą popularnością. Jak udało Ci się to osiągnąć?

Przysłowiowy łut szczęścia? Znalezienie się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie? Dobrzy ludzie wokół? Moja ciężka praca? Niezła, podobno, książka??

Pewnie wszystkiego po trochu. W moim przypadku akurat tak się złożyło, że nie musiałam wkładać wiele wysiłku w to, by pozyskać wydawcę. Włożyłam, to owszem, wiele wysiłku w to, żeby książka była jak najlepsza. Dałam ją potem świetnej redaktorce Marii Kuli do oceny (pierwszy łut, a może rzut szczęścia, bo łut to raczej nie za wiele?), poprawiłam książkę według jej wskazówek – zwłaszcza zakończenie, które musiałam zmienić i mocno rozbudować, a Maria pokazała książkę wydawnictwu Znak. I drugi rzut szczęścia – książka się spodobała i postanowiono ją wydać. Dostałam też mocne wsparcie promocyjne ze strony wydawnictwa, a poza tym książka zebrała bardzo pochlebne recenzje.

Czy masz jakieś rady dla debiutantów? 

Może taką, żeby w miarę możliwości poznawali ludzi z branży, których łączy zarówno miłość do książek i słowa pisanego, jak i uczestnictwo w samym procesie jej powstawania od momentu pisania do momentu wydania, a potem promocji. Przebywanie w takiej atmosferze, wśród takich ludzi powoduje, że czasami coś samo się otwiera bez naszego świadomego udziału, mobilizuje nas też do szukania i odkrywania różnych możliwości, które w innym przypadku nie wpadłyby nam do głowy. Ale główna rada to nie zniechęcać się. Jest wiele przykładów znanych autorów, których książki na początku zostały odrzucone.

Jednak ja nie przeszłam typowej drogi debiutantki, dlatego może nie powinnam udzielać takich rad, ponieważ nie wiem, jak sama bym się zachowała gdybym miała trudność ze znalezieniem wydawcy. Wiem jedno, na pewno nie przestałabym pisać.

Jak wyglądał Twój proces wydawniczy? 

Chwilę to trwało, zanim książka była gotowa do druku. Najpierw dopisanie dwóch scen, które wg pani redaktor ze Znaku miały bardziej uzasadnić motywy i zachowania bohaterów. Przy okazji nowych scen, dodatkowo, lekki lifting czarnego charakteru – dodał mojemu bohaterowi smaczku i wyrazu?Potem trzy korekty, każda ostatecznie zatwierdzana przeze mnie. Okładkę książki też musiałam zaakceptować, co zrobiłam z wielką przyjemnością. 

Gdybyś mogła teraz dać sobie z przeszłości jedną radę dotyczącą pisania, jaka to byłaby rada? 

W mądrych książkach dotyczących samorozwoju piszą: zaczynaj z wizją końca. Ale na początku pisania lepiej nie przywiązywać się zbytnio do tego hasła, nie myśleć o wydawaniu, o czytelnikach, o ich opiniach, bo od razu się człowiek stresuje. Lepiej zastosować chińskie przysłowie „Żeby zrobić 1000 mil, trzeba najpierw zrobić pierwszy krok”. 

Ale gdybym ja sobie miała dać pisarską radę z perspektywy trzech lat pisania i udanego debiutu, powiedziałabym: Nawet jeśli ci się teraz wydaje, że nie jesteś w stanie nic wymyśleć, to posiedź nad pustą kartką dwie, trzy godziny, zacznij, napisz jakieś zdanie, jakiekolwiek, zrób pierwszy krok i powoli pójdzie. Zawsze szło.

Anna Płowiec z debiutancką powieścią

Anna Płowiec po skończenia studiów na krakowskiej WSP osiadła w tym mieście na stałe. Kraków urzekł ją do tego stopnia, że ten klimat znajduje odbicie w jej książkach. Po kilkunastu latach pracy w bankowości doszła do tego, że czas zmienić coś w swoim życiu. W efekcie zaczęła realizować pisarskie marzenia z dzieciństwa, rok temu publikując swoją pierwszą powieść – „W cieniu magnolii”. Kolejna książka, „Sekrety Julii” – również nakładem wydawnictwa Znak, ukaże się niebawem.
Jej pasją oprócz pisania są podróże bliższe i dalsze, które zazwyczaj sama organizuje. Uwielbia rodzinne wypady w Gorce z ukochanym psem Bianko i długie rozmowy z nastoletnią córką Mają.
Dzięki studiom podyplomowym z zakresu coachingu i pracy nad własnym rozwojem nauczyła się żyć bardziej w zgodzie z sobą i z naturą.  Ma wiele pomysłów na kolejne książki, więc pewnie jeszcze nie raz czymś nas zaskoczy.

Leave a comment

0.0/5

0